Człowiekowi dana jest władza
tylko nad samym sobą.
Po wstępnym opatrzeniu ran Gadreela, Sam i Castiel zabrali się za wydobywanie informacji z pół–przytomnego mężczyzny. Sam, nawet gdyby chciał, nie mógł nie zauważyć zdegustowania Lucyfera spowodowanego całą tą sytuacja, jednak stan znienawidzonego anioła uznał za ważniejszy niż osobiste utarczki Porannej Gwiazdy, w końcu Gadreel teleportował się do nich nie bez powodu, coś musiało nim kierować. Po godzinie od przywiezienia go do motelu, anielski zdrajca poczuł się na siłach do rozmowy.
– Co się tam, do cholery, wydarzyło? – zapytał Sam na wstępie.
– Przepraszam, Sam, szukałem Castiela, nie spodziewałem się, że… – Reszta wyrazów utkwiła mu w gardle na widok Lucyfera siedzącego na jednym z łóżek. – Nie… To nie może… Ty…
Wyraz ten ociekał nienawiścią, o którą Sam nawet nie podejrzewał Gadreela. Domyślał się, że ich stosunki do najlepszych nie należały – Lucyfer przyczynił się do przetrzymywania i torturowania Gadreela w anielskim więzieniu, a Gadreel opętał wybrane naczynie Lucyfera – dlatego obawiał się, co mogło wyniknąć z tej konfrontacji.
– Ja. Witaj Gadreelu. Kopę lat.
Gadreel zaczął ciężko dyszeć, jego nozdrza rozszerzały się przy każdym wdechu, a na czole pojawiła się wielka, pulsująca żyła. Natomiast w jego oczach krył się czysty obłęd.
– Ty… Ty zdrajco…
– W tym pokoju widzę dwóch zdrajców i obawiam się, że ja nie jestem żadnym z nich. – Lucyfer wzruszył ramionami. – Co się tyczy ciebie…
– Mnie? – zapytał Gadreel z niedowierzaniem w głosie. – Oszukałeś mnie. W tym leży moja wina? W kochaniu cię na wyrost?
– Cóż. Pokazałeś wtedy, gdzie leżą twoje priorytety, za co jestem naprawdę wdzięczny, nie wiem, gdzie byłbym teraz, gdyby nie ty.
Sam z niepokojem obserwował rozmowę jednych z najstarszych aniołów. Chciał usłyszeć dalszą część historii o wpuszczeniu Lucyfera do Raju, była to… Nie potrafił ująć w słowa, jak ważnym dla ludzkiego gatunku było to wydarzenie, kiedy stracili wszystkie boże łaski, kiedy stali się śmiertelni, kiedy poznali grzech, a możliwość wysłuchania tego z ust samego strażnika Ogrodu – Sam nie mógł uwierzyć w to, jaka szansa go spotkała.
– Powiedziałeś, że chcesz ich poznać.
– I faktycznie tak było. Tylko później jakoś tak wyszło, że Ewa okazała się zbyt słaba, zbyt podatna na wpływy. Nie mogłem pozwolić, by anioły, nasi bracia i siostry, kłaniały się tym nędznym, tak niedoskonałym kreaturom, musisz mnie zrozumieć.
– Zaufałem ci. Zaufałem ci, a ty podstępnie to wykorzystałeś.
– Nie pojmuję twej wściekłości, ostatecznie sam wybrałeś rodzinę ponad rozkaz Ojca. Wybrałeś mnie zamiast ich.
– I żałuję tego każdego dnia!
– Och – Lucyfer zrobił minę zbitego psa – nie mów tak. Ranisz moje uczucia.
– Nie masz uczuć.
– Technicznie rzecz biorąc; już mam.
– Przez ciebie zostałem strącony do więzienia, zostawiony na łaskę Tadeusza. Nie ma anioła, który by nie znał mojego imienia i nie kojarzył go z niewybaczalną zdradą – mówił Gadreel. – Byłeś moim bratem, najbliższym. Kochałem cię z całego serca…
– I zobacz, gdzie cię to doprowadziło – powiedział Lucyfer bez choćby grama współczucia w głosie. – Nie ma nic dobrego w miłości. Miłość sprowadza jedynie ból, bo zawsze wybierasz kogoś innego, nie baczysz na własne położenie. Jesteś zaślepiony. Podatny na zranienie. – Sam zauważył w oczach Lucyfera przygnębiający smutek, rozpacz, żal. Lodowata dłoń zacisnęła się wokół serca łowcy. – I mimo, iż doświadczysz niezliczonej ilości cierpień, i tak zrobisz dla tej osoby wszystko. I tkwisz w błędnym kole, z którego nie ma ratunku, aż pewnego dnia budzisz się z tego letargu i zaczynasz walczyć o swoje.
– Więc tak usprawiedliwiasz to, co zrobiłeś ludziom? – zapytał Sam.
Cisza, która nastąpiła po pytaniu Sama, była nie do zniesienia, lecz Sam nie żałował.
Czy Lucyfer potrafił kochać?
Sam nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ Gadreel zaczął kaszleć krwią. Łowca patrzył jeszcze chwilę w niebieskie oczy archanioła, po czym zajął się Gadreelem.
– Zabiłem Bartłomieja – powiedział w końcu Gadreel, ocierając resztkę krwi z kącika ust. – Hamon nie żyje, dopadli go żołnierze Metatrona.
– O nie… – mruknął z goryczą Castiel. – Dowiedzieli się o was?
– Tak. Castielu, Metatron zapuszcza swoich szpiegów w twoich oddziałach i każe im się wysadzać w powietrze w twoim imieniu, chce cię oczernić w oczach innych.
– Mogłem się tego spodziewać.
Sam przeczesał dłonią włosy i wziął głęboki oddech.
– Dobra, co robimy?
~*~
To nie był skomplikowany plan. Musiał jedynie pojechać do szpitala, przesłuchać kilka aniołów i zebrać informacje na temat Orena.
Dlaczego więc jechał do innego stanu z Crowleyem gwiżdżącym na przednim siedzeniu pasażera?
Ten dzień od samego początku skazany był na porażkę.
~*~
Hannah nerwowo wystukała numer Castiela na telefonie i przyłożyła słuchawkę do ucha. Czekała jeden sygnał, dwa, trzy, aż w końcu usłyszała znajomy głos, zmęczony głos, dlatego pierwsze podejrzenia znalazły sposób na zatrucie jej umysłu.
– Tak?
– Castielu, mamy problem. Kolejny anioł się wysadził, tym razem w teatrze, nikt nie przeżył.
– Kto?
– Tessa. Podejrzewamy też Valentine'a. Wyjaśnij nam, co się dzieje.
– To nie jest rozmowa na telefon.
– Więc przyjdź tutaj – zażądała Hannah twardo. – Nie damy się zwodzić. Wiemy o twojej przeszłości, to i tak cud, że zgodziliśmy się na współpracę.
– Ja… Dobrze. Dobrze, przyjadę.
Hannah rozłączyła się natychmiast i spojrzała na ciało Tessy z wygrawerowanym sigilem na piersi.
Nie chciała wierzyć w te pomówienia, stawiające Castiela w złym świetle, ale dowody były jednoznaczne – nie mogła też dopuścić do kolejnych samobójczych aktów, zbyt dużo już ich zginęło. Małe cuda czynione na co dzień nie równoważyły się ze stratami, jakie ponosili z każdą chwilą. Misją aniołów było czuwanie nad ludźmi, jak jednak mieli czuwać, gdy tak drastycznie spadała liczba skrzydlatych gotowych do oddania życia za człowieka?
Wróciła do biura.
~*~
Castiel odjechał wraz z Gadreelem niecałe dziesięć minut temu, zostawiając Sama na pastwę Lucyfera przepełnionego swoistą nostalgią, zagłębionego w przemyśleniach. Słowa archanioła wciąż odbijały się echem w głowie Sama; głęboko zastanawiał się nad tym, czy Lucyfer, odkąd stracił łaskę, zmienił do niego stosunek.
Sam nie był mu już potrzebny, nie mógł go użyć jako naczynia, tym bardziej Dean nie zgodziłby się na bycie „anielskim kondomem” Michała, więc plany apokalipsy poszły w niepamięć, co za tym idzie – Sam przestał mieć szczególne znaczenie dla Lucyfera.
Oczywiście cieszył się z takiego obrotu sprawy, nawet przez myśl mu nie przeszło wyrażenie zgody na opętanie, ale gdzieś w głębi duszy, w tej mroczniejszej części, odczuwał pewien dyskomfort. Istotną rolę odgrywało wspomnienie sprzed niecałych pięciu lat – wspomnienie posiadania w sobie Lucyfera. Bez zbędnych podtekstów. Gdy stali się jednością, gdy Lucyfer połączył się z jego duszą, poczuł się kompletny. Jakby spotkał się z ukochaną osobą po długiej rozłące. Nie okłamywał się, powiedział „Tak”, by ratować świat, nie miał wtenczas żadnych ukrytych zamiarów, wręcz przeciwnie – myślał, że wpuszczenie Lucyfera do środka było równoznaczne z podpisaniem wyroku śmierci.
Bardzo się pomylił.
Czuł spokój. W jednej chwili przestał się martwić o Deana, o Bobby'ego, o Castiela, o martwą Ellen i Jo, o apokalipsę i pozwolił, by zbawienne ramiona archanioła otoczyły go w bezpiecznym, świetlistym uścisku. Nie chciał z nim walczyć, naprawdę nie chciał z tym walczyć, jednak okoliczności go do tego zmusiły, przecież zawsze stawiał dobro innych ponad swoje. A gdyby tak, chociaż raz w życiu, zwyczajnie odpuścić?
– Mnie też nienawidzisz? – zapytał cicho Sam, nie odważając się podnieść wzroku na Lucyfera.
Archanioł długo milczał, możliwe, że myślał nad doborem słów, lecz Sam nie zamierzał go pospieszać. Mieli czas. Dean pojechał do szpitala, Castiel wyjaśniał anielskie sprawy. Mogli w spokoju porozmawiać.
– Co sprawia, że tak sądzisz? – spytał w zamian i przekrzywił głowę.
Sam uniósł jeden kącik ust na dosłownie ułamek sekundy. Nie było mu z tym łatwo – obawiał się odpowiedzi na swoje pytanie, w końcu łudził się, że nareszcie znalazł osobę, która nie patrzyła na niego jak na potwora, abominację, której za grosz nie interesowała jego przeszłość i wszystkie występki. Uczepił się tej myśli niczym tonący brzytwy, i może tym właśnie dla niego była.
– Zacząłeś walczyć o swoje. Doprowadziłeś do tego, że ludzie zostali wygnani z raju, bo, jakby nie patrzeć, ich nienawidzisz. Dlatego pytam: nienawidzisz ich wszystkich czy są wyjątki?
Brzmiał żałośnie, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tak samo podejrzewał, że Lucyfer usłyszał w jego głosie sposępniały ton, ale chęć wiedzy była znacznie silniejsza niż jego godność.
– Zbuntowałem się nie z nienawiści do twojego gatunku, a z miłości do własnego. Anioły ceniłem bardziej niż ludzi, nie umiałem znaleźć w sobie tej troski względem was, nie widziałem w was nic nadzwyczajnego, godnego podziwu, wartego ukorzenia się.
– Przesrane stać się czymś, czego się nie szanuje – mruknął Sam po chwili zastanowienia.
Lucyfer siedział na drewnianym krześle obok okna, przez co wpadające promienie słońca rozjaśniały jego niedawno przycięte włosy, ironicznie przypominając aureolę. Ubrany był w przetarte jeansy i bardzo starą, szarą koszulkę Sama, co nieco zdziwiło łowcę, bo był święcie przekonany, że ją zgubił dawno temu, a na wierzch narzuconą miał flanelową koszulę.
Ciekawe, ile jeszcze jego rzeczy wpadło w ręce podstępnego anioła.
Choć musiał przyznać, że zaczynał się przyzwyczajać do tego widoku; Lucyfer w człowieczej wersji, w ubraniach typowych dla łowcy, w jego ubraniach, z jasnym, wielodniowym zarostem pokrywającym twarz, z podkrążonymi oczami, odzwierciedlającymi niebotyczne zmęczenie. Zaczynał się przyzwyczajać i może też zaczynał darzyć swego rodzaju afektem.
– Sam… – przemówił cicho Lucyfer i serce Sama zabiło mocniej. – To, co czuję do ciebie, jest dalekie od nienawiści.
– Co to znaczy?
Lucyfer popatrzył na podłogę w zadumie i uśmiechnął się do siebie, a gdy przeniósł na niego wzrok, Sam ucieszył się wielce, że siedział na skraju łóżka, bo siła wymownego spojrzenia anioła z łatwością zwaliłaby go z nóg. W niezwykle niebieskich oczach Porannej Gwiazdy kryło się coś, czego Sam nie potrafił opisać; w jednej chwili Lucyfer zrzucił wszystkie możliwe bariery, co za tym idzie – całkowicie się przed nim otworzył i to zrodziło w łowcy mieszane uczucia.
Anioł – pieprzony Lucyfer – poddał się mu. Jednemu z ludzi. Których na co dzień chciał obrócić w proch. Sam wiedział, że jego życie do normalnych się nie zaliczało i na każdym kroku los zaskakiwał go coraz bardziej, zaczynając od krwi Azazela, kończąc na próbach zamknięcia bram Piekieł, ale to, z czym mierzył się teraz, nie mieściło mu się w głowie.
Pomijając niedorzeczność sytuacji, schlebiało to Samowi. Lucyfer odnalazł w nim cząstkę człowieczeństwa, której nie potępiał i nie spisał z góry na straty, to nie przytrafiało się byle komu.
– Sam do końca nie wiem, nie rozumiem uczuć, które względem ciebie żywię. Próbuję… – zawahał się, po czym wziął głęboki wdech. – Próbuję sobie wyobrazić, jak by się to skończyło. Gdybyśmy nie zostali rozdzieleni w Piekle. Gdybyśmy wciąż byli razem. Tym myślom towarzyszy dziwny ucisk w mojej klatce piersiowej – nieobecnie potarł pierś dłonią – i nie mam pojęcia, czy ma to związek ze stanem fizycznym Nicka i czy jego serce nie zostało w pewnym stopniu uszkodzone, ale czuję to przeszywające…
– Czekaj, czekaj… Chyba czegoś nie ogarniam. Boli cię serce? – przerwał mu Sam, szczerze zaintrygowany tym wyznaniem.
– Zawsze, gdy myślę o przeszłości i o tym, co nam odebrano, tak.
Sam pokiwał głową w pozornym zamyśleniu.
– Mogę coś sprawdzić?
– Oczywiście – odpowiedział Lucyfer.
Podszedł do archanioła i chwycił jego dłoń, a następnie przejechał delikatnie kciukiem po żyłach znajdujących się na nadgarstku. Przyspieszony puls, który wyczuł opuszkiem palca upewnił go w przekonaniu, że problem nie tkwił w sercu Lucyfera, przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu. Podłoże kryło się w innym miejscu.
~*~
– To nasza jedyna szansa, wiewiórze, lepiej jej nie spartacz.
– Uwierz mi, wiem.
Wysiedli z Impali i skierowali się do opuszczonego przed wieloma laty budynku. Okna zabite były deskami, tynk odpadał z co po niektórych miejsc, ujawniając czerwone cegły, i Dean nie mógł sobie wymarzyć lepszej scenerii do konfrontacji z Abaddonem. Crowley kroczył u jego boku z rękoma schowanymi w kieszeniach czarnego płaszcza.
– Masz je?
– Nie, zostawiłem je w bunkrze razem z moim szacunkiem do własnej osoby – odparł z irytacją w głosie. – Przecież nie pojechałbym po głowę Abaddona bez Ostrza.
– Interesujące – mruknął Crowley.
– Co?
– Nie uprzedziłem cię, że natrafiłem na jej trop. – Demon zmrużył podstępnie oczy i wykrzywił usta w niepokojącym uśmiechu. – Zawsze je przy sobie nosisz?
– Zamknij się – rzucił przez ramię.
Dean chwycił klamkę wielkich drzwi i ruszył przed siebie, nie czekając na Crowleya, który zaśmiał się pod nosem. Na Boga, jeśli uda mu się dziś zabić rycerza Piekła, następnym w kolejce będzie Crowley, już on tego dopilnuje.
Po kilku minutach ostrożnego rozglądania się po pomieszczeniach i zauważeniu, że wszystkie były puste, dotarli do ostatniego, na drugim piętrze, gdzie przebywał Abaddon. Dean nie wiedział, czego miał się spodziewać – armii demonów? Masy czarnych oczu, czy może jakiegoś cholernego ochroniarza na sterydach? Przed pchnięciem drzwi upewnił się, że Pierwsze Ostrze ukryte było za jego paskiem, po czym Crowley zniknął, a on wszedł do środka.
Rudowłosa kobieta siedziała na zabytkowym, pozłacanym fotelu, odwrócona do łowcy plecami. Trzymała w dłoni szklaneczkę wypełnioną, jak założył Dean, szkocką.
– Proszę, proszę. Dean Winchester we własnej osobie – powiedziała, nie odwracając się. – Tego smrodu zgorzkniałości połączonego z egzotyczną nutą problemów z tatusiem nie da się nie zapamiętać.
– Witaj, suko – warknął Dean, zdziwiony brakiem obecności innych demonów.
To musiała być zasadzka. Cóż, w takim razie nie obędzie się bez siniaków i zadrapań, ale to dobrze, dawno nie miał do czynienia z czymś wymagającym. Powoli zbliżył się do Abaddona, asekuracyjnie trzymając dłoń na trzonie Ostrza.
– Muszę przyznać, nie myślałam, że pozwolicie mi żyć aż tak długo. Najwidoczniej plotki o was, Winchesterach, to zwykła paplanina.
– Masz okazję się przekonać.
– Och, Dean. – Dean wyciągnął Ostrze i uniósł je nad głową demona, wciąż zapatrzonego w punkt przed sobą. – Gdyby to było takie proste…
Abaddon spojrzał na łowcę, który w następnej sekundzie wylądował pod ścianą, wypuszczając z dłoni przeklętą kość.
~*~
Castiel i Gadreel pojawili się w anielskim biurze czterdzieści minut temu i od razu przeszli do konkretów. Gadreel wyjaśnił plany Metatrona, oczyszczając tym samym z zarzutów Castiela, który przyjął przeprosiny od anielicy. Hannah przez cały ten czas nie mogła uwierzyć, że Skryba posunął się do czegoś takiego i to tylko po to, by zjednać ku sobie garść skrzydlatych i zasiać w ich łaskach ziarnko niepewności co do postaci Castiela.
Na wieść o śmierci Bartłomieja Hannah odetchnęła z ulgą. Zakończyły się jego krawawe rządy, los był po ich stronie. Castiel nakazał jej, by nie dzieliła się tymi informacjami z resztą, ponieważ przebywali wśród nich szpiedzy Metatrona i nie mogli pozwolić, by któryś z nich doniósł mu, że jego spisek ujrzał światło dzienne.
Castiel siedział z Gadreelem na osobności w swoim biurze, dyskutując o odwecie na Skrybie, gdy nagle Hannah zapukała do drzwi.
– Przywódco, przepraszam, że przerywam, ale ktoś chce z tobą rozmawiać... To Metatron.
Castiel, Gadreel i Hannah ruszyli do centrali.
W pomieszczeniu znalazły się prawie wszystkie anioły, otaczając małe biurko, na którym postawiony był laptop z video–rozmową ze Skrybą.
– Castielu. Założę się, że nie jesteś szczęśliwy na mój widok – powiedział Metatron i splótł ręce pod brodą.
– A czy ktokolwiek jest? – zdziwił się Gadreel.
– Gadreel, Gadreel, Gadreel – zacmokał. – Widzę, że zdrada płynie w twojej łasce. Zmieniasz ugrupowania jak…
– Czego chcesz, Metatronie? – zapytała Hannah, chcąc ukrócić dalszy wywód Skryby.
– Wpadłem tylko powiedzieć Dupkostielowi, że wciąż żyję. Jego zamachowiec zawiódł.
Po pokoju przebiegły szepty.
– Mój zamachowiec?
– Ten szaleniec. Duży nóż. Bum. Czuję się dobrze, dzięki, że pytasz, ale Michał jest ranny, a Tyrus… Spoczywaj w pokoju. Wszyscy jego zwolennicy przeszli na moja stronę.
– Nie wysłałem nikogo, żeby cię zabił.
– Przestań kłamać, Castielu.
Castiel zacisnął pięści. Zdawał sobie sprawę, jak to musiało wyglądać w oczach reszty aniołów. Chciał ich po swojej stronie, chciał odebrać im wiarę w ich przywódcę, przypisując mu okropne zbrodnie, a on nie mógł nic zrobić, przynajmniej nie teraz, gdy nie był pewny, który anioł dołączył do niego pod rozkazem Skryby.
– Kim jesteś, by mówić o kłamstwie? Twoje matactwo doprowadziło do Upadku.
– To, co zrobiłem, nie było ani dobre ani złe. Było konieczne.
– Zamknięcie Nieba i brutalne zesłanie aniołów na Ziemię nazywasz koniecznym? – oburzył się Castiel.
– Malutkie nieudogodnienia, by nas wszystkich umocnić, byśmy znów byli rodziną.
– Z wyjątkiem aniołów, których Gadreel musiał zabić na twoje zlecenie.
– Okej, tak, może mnie trochę poniosło na początku, ale skończyłem z tym. Doświadczenie bliskiej śmierci zmusza do ponownej oceny sytuacji. Więc, jeden jedyny raz proponuję amnestię – podniósł głos, by wszyscy go usłyszeli. – Każdy anioł, bez względu na jego grzechy, może do mnie dołączyć i wrócić do domu. Będę ich Bogiem, a oni staną się niebiańskim zastępem.
Szepty przerodziły się w bezceremonialnie rozmowy, w których rozważano przychylność względem propozycji Metatrona. Hannah spojrzała na Castiela, a następnie na ekran laptopa.
– Dlaczego mielibyśmy za tobą podążać? – zapytała, kładąc dłonie na biodrach. Metatron pokręcił głową.
– Cóż, rozejrzyj się. Widzieliście Ziemię. Zaznaliście wolnej woli. I muszę zapytać; podoba wam się to? To znaczy, sposób, w jaki przylgnęliście do Castiela podpowiada mi, że musicie za kimś podążać. To jest w waszym DNA. Ale Castiel… On nie jest tym, za kogo się podaje. Mówiłeś im, jak odzyskałeś swoją łaskę? Jak się zgodziłeś na współpracę ze mną, a potem uciekłeś? – Zrobił krótką przerwę, by dać czas innym do namysłu. – Nie jestem najlepszy, ale jestem waszym najlepszym wyjściem. Castiel się wami bawi, bo koniec końców zawsze będzie się troszczył tylko o siebie. I Winchesterów. Musicie podjąć decyzję. Podejmijcie właściwą.
I rozłączył się, zostawiając za sobą mętlik w głowach stojących w osłupieniu aniołów.
~*~
Abaddon stał nad Deanem z predatorskim wręcz uśmiechem przyklejonym do twarzy.
– Naprawdę myślałeś, że wystarczy tu przyjść z tym swoim ostrzem i będzie po sprawie? Albo że nie wyczuję obecności tej… tej marionetki nazywającej siebie „Królem Piekła”? Dean, spodziewałam się po tobie więcej. Chociaż… Wcale nie.
Do pokoju weszło kilku mężczyzn z czarnymi oczami, śmiejąc się upiornie. Było ich sześciu i dopiero teraz łowca zaczynał ważyć swoje szanse na powodzenie tej misji, w obliczu siedmiu demonów pragnących jego śmierci. Skrzywił się, czując złamane żebro i głębokie rozcięcie na barku, ale nie zamierzał się poddać, nie teraz, gdy w końcu dopadł to demoniczne ścierwo.
– Skarbie, nie doceniasz mnie.
Sam fakt, że do obrony sprowadziła sześć demonów, świadczył o jej strachu. Wiedziała, że groziło jej niebezpieczeństwo.
– Doprawdy? A to dlaczego? – spytała prześmiewczo. – Kiedy on się pojawi? W najmniej oczekiwanym momencie? I co zrobi? No powiedz, Dean, jaki to plan na mnie przyszykowaliście?
Dean wstał z lekkim trudem, dlatego Abaddon uniosła dłoń, lecz nic się nie wydarzyło. Jej oczy rozszerzyły się nienaturalnie.
– Jakim… Jakim cudem?
Dean uśmiechnął się figlarnie.
– Mam kilka sztuczek.
Dwa demony ruszyły w jego stronę i nagle Dean usłyszał trzepot skrzydeł, zwiastujący przybycie anioła i już chciał zwrócić Casowi uwagę na doskonałe wyczucie czasu, ale to nie był Cas. Michał w ciele Adama przyłożył dłoń do twarzy jednego z demonów, który po sekundzie pałał płomieniami z oczu i ust, a następnie padł martwy na podłogę. Abaddon zaczął krzyczeć wniebogłosy, kompletnie zapominając o Deanie, dyskretnie skradającym się po Ostrze. Michał zabił jeszcze trzy demony w ułamku sekundy i zajął się obezwładnianiem kolejnego, gdy Abbadon rzucił się na niego i kopnął anioła w podbrzusze w asyście dwóch demonów. Michał nie na długo dał się obezwładnić – zręcznie wstał i natarł na całą trójkę, uśmiercając demona w ciele nastolatka za pomocą jednego dotknięcia.
Dean w międzyczasie zakradł się od tyłu i wbił Pierwsze Ostrze w sam środek pleców Abbadona, a z krwawej rany zaczęło wydobywać się rażące światło. Silny wiatr towarzyszył całemu zdarzeniu, przez co Crowley, który pojawił się właśnie w tej chwili, oberwał lampą w twarz.
Dean tego nie zauważył. Nie zauważył niczego od momentu, w którym zatopił krawędź Ostrza w ciele Abaddona i poczuł w sobie ten błogi spokój. Nie czuł nic; żadnego pieczenia promieniującego od Znamienia, żadnej furii, żadnej radości, że w końcu udało mu się poskromić rycerza Piekieł. Nie czuł nic, prócz spokoju. Nie potrafił porównać zabicia Magnusa do zabijania Abaddona, to było coś znacznie lepszego. Chciał, by było tak zawsze. Dawno wyczekiwany błogostan. Nicość. Brak bólu. Brak obaw o następny dzień. Upragniony spokój duszy.
Uniósł Ostrze z nabitym na nie Abaddonem, który świecił coraz jaśniej, a gdy ostatni krzyk wydobył się z jej gardła, rzucił je na podłogę.
– Dobra robota, Dean – mruknął Crowley, ale Dean był zbyt pogrążony w nirwanie spowodowanej uwolnieniem z siebie negatywnych emocji, by zarejestrować jego słowa. – To nie będzie ci już w takim razie potrzebne. – Crowley wyciągnął Ostrze z pleców martwego rycerza i zniknął.
Michał zabił ostatniego demona.
Dean padł na kolana, zatracony w szeptach wypełniających jego głowę.
– Dean – powiedział anioł, podchodząc do łowcy. – Musimy porozmawiać.