wtorek, 13 grudnia 2016

40. Początek


Ach, miłość.
Bo czy jest coś piękniejszego?


Sam niewiele zrozumiał z medycznego bełkotu lekarzy.
Krwotok wewnętrzny – utrata ogromnej ilości krwi – śpiączka farmakologiczna – będzie żył.
Będzie żył. Na tym starał się skupiać. Skupiał się na tej jednej najistotniejszej informacji, wplecionej w szereg pytań o ubezpieczenie, o poinformowanie rodziny, o zawiadomienie policji, o przebyte choroby i tak dalej, i tak dalej.
Droga tutaj była niczym przeprawa przez piekło.
Trzęsącymi się dłońmi z całych sił przyciskał swoją kurtkę do paskudnej rany, chcąc w jakiś sposób zatamować wylewającą się z niej krew. Nie słyszał, nie rozumiał słów Deana, który nieustannie coś do niego mówił i próbował skupić na sobie uwagę brata. Bez powodzenia. Nie pamiętał, jak znaleźli się w Impali, ani kiedy przyjechali do szpitala, pamiętał tylko gasnącą iskrę życia w oczach Lucyfera, jego poruszające się usta, z których nie wydobywał się żaden dźwięk, jego łagodny wyraz twarzy, jakby pogodził się ze śmiercią.
Wrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał otwierające się drzwi. Nie miał siły unieść głowy. Lekarze nastawili, jak się okazało, wybity bark Sama, a także wsadzili jego kostkę i rękę w gips. Adrenalina krążąca w żyłach łowcy sprawiała, że wtedy nie odczuwał bólu związanego ze złamaną ręką, odczuwał go dopiero teraz, siedząc przy łóżku Lucyfera, nie spuszczając wzroku z unoszącej się i opadającej miarowo klatki piersiowej. Ograniczył nawet mruganie, przez co oczy piekły go niemiłosiernie. Albo piekły z innego powodu? Z nagłym przerażeniem dotarło do niego, że miał ściśnięte gardło i istniało poważne niebezpieczeństwo, że zaraz zacznie płakać.
– Sam?
Postanowił nie reagować na dźwięk inny od statycznego pikania aparatury monitorującej akcje serca archanioła. Pikanie zapewniało mu spokój. Dopóki słyszał pikanie, zadecydował nie spisywać wszystkiego na straty. Wsłuchiwał się w rytm uderzeń serca, zapamiętując odstępy między równymi „pip–pip", wyczulony na chociażby najmniejszą zmianę, nierówność.
– Sam, siedzisz tu już osiem godzin.
– Będę siedział kolejne osiem, jeśli będę musiał – powiedział słabym, zachrypniętym, nabrzmiałym od emocji głosem.
– Chociaż się przebierz.
Nie miał zamiaru. Koszula splamiona krwią Lucyfera wciąż przylegała do jego ciała, nie pozwalając mu zapomnieć o wydarzeniach sprzed prawie dziesięciu godzin. Odliczał. Odliczał godziny od przywiezienia tu Lucyfera, od momentu, w którym pozwolili mu go zobaczyć i wejść do jego pokoju. Pielęgniarki nalegały, by się przebrał, ale ich nie słuchał. Zgodził się na opatrzenie swoich ran, nic poza tym.
Ulżyło mu, gdy usłyszał kliknięcie świadczące o zamknięciu drzwi.
Nieświadomie zaczął naciskać prawym kciukiem pozostałości blizny na jego lewej dłoni, mimo że nie sprawiało mu to żadnego bólu. Podświadomie pragnął wierzyć, że były to tylko halucynacje, że szpitalne łóżko i Lucyfer z rurką w ustach zaraz zniknie, że wróci do pokoju z telewizorem i usłyszy śmiech anioła lub jego ponure westchnięcie. Żadna jednak z tych rzeczy się nie wydarzyła – pikanie nie ustało, Lucyfer wciąż był nieprzytomny, a on cały czas siedział bezczynnie na najbardziej niewygodnym krześle świata.
– Nie zostawiaj mnie, nie możesz mnie zostawić, nie teraz.
– Sam...
– Nie, nie odzywaj się. Oddychaj i staraj się nie zasypiać. Lucyfer, błagam cię, kurwa, nie zasypiaj.
Oddech Sama załamał się podczas wydychania wstrzymanego powietrza. Czując na ramionach przytłaczający ciężar niewypowiedzianych słów, mentalnie bił się z żalu w pierś.

~*~

Gdzieś pomiędzy trzynastą i czternastą godziną czekania, do pokoju wszedł Castiel i Dean z kubkiem parującej kawy. Sam natomiast nie ruszył się ani o cal.
Dean rzucił Casowi znaczące spojrzenie, a następnie podsunął bratu kawę pod nos.
– Jeżeli masz zamiar ślęczeć przy jego łóżku cały dzień, potrzebujesz paliwa żeby nie zemdleć – powiedział ojcowskim tonem.
– Dzięki – odpowiedział po jakimś czasie.
– Nie wiem, czy cię to interesuje, ale Metatron został umieszczony w anielskim więzieniu. Jeden z aniołów Casa zmodyfikował anielskie radio tak, by słowa Metatrona trafiły do każdego anioła. Nie spodobała im się opinia tego skurwysyna na ich temat. – Dean kiwnął głową na brak jakiejkolwiek reakcji ze strony brata. – Mamy anielską tabliczkę – dodał. – I Gadreel nie żyje.
– Skąd wziąłeś Pierwsze Ostrze? – spytał, nie patrząc na niego.
Wywrócił oczami.
– Pamiętasz, jak mówiłem, że jadę do sklepu? Cóż. Nie pojechałem do sklepu.
Nadeszła kolej Sama, by kiwnąć głową.
– Będziemy na korytarzu, jakbyś czegoś potrzebował.
– Sam, przepraszam – powiedział Castiel.
– To nie twoja wina – odparł bez przekonania.
Castiel zamknął za sobą drzwi.
– On się wykończy, to nie może trwać w nieskończoność! Widziałeś go – warknął Dean. – Cas, powiedz mi, jak mam zwalczać siły ciemności, gdy one sypiają z moim bratem? Najpierw ta suka, Ruby, teraz Lucyfer...
– Dean...
– No przyznasz, że to nie jest normalne? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. – Bobby zawsze powtarzał, że należy wybierać trudniejszą drogę. Ale gdy jesteś łowcą, trudniejsza droga wybiera ciebie. I, okej, zgadzam się z tym, no ale bez przesady!
– Dean – powiedział anioł z większym naciskiem. – To twój brat.
– Po prostu sam koncept jest, jakby to ładnie ująć, spierdolony do potęgi.
– Jak całe wasze życie, śmiem twierdzić.
Dean parsknął.
– Nie mogę uwierzyć w nawrócenie Diabła – powiedział po chwili milczenia. – To, co zrobił Samowi... Co czas spędzony w Piekle z nim zrobił… – westchnął. – W każdej chwili to się może powtórzyć.
– Sama i Lucyfera łączy coś, czego nie jestem w stanie pojąć. Ich więź. Mogę to porównać do często idealizowanego przez wasz gatunek zjawiska bratnich dusz, ale o wiele silniejszego, znacznie bardziej poufnego. Niektórzy ludzie są po prostu sobie pisani, złączeni przez Boga nierozerwalnym łańcuchem, który pozwala im na oddalenie się od siebie, lecz nigdy na całkowitą rozłąkę.
– Czyli chcesz mi powiedzieć, że bratnią duszą mojego brata jest Szatan, ta? Pieprzenie. Sami decydujemy o własnym losie.
Castiel pokręcił głową, jakby Deanowi umykał jakiś oczywisty szczegół.
– Cieszę się, że nic ci nie jest.
Dean poklepał anioła po plecach w przyjacielskim geście i położył dłoń na jego ramieniu, które potem lekko ścisnął.

~*~

Zastanawiał się, czy gdyby mógł walczyć w fabryce, wszystko potoczyłoby się inaczej i nie zamartwiałby się teraz na śmierć o życie Lucyfera.
Dean namówił go do powrotu do bunkra w celu zmiany zakrwawionych ubrań, wzięcia szybkiego prysznica i, na miłość boską, wpakowania czegokolwiek do pustego żołądka, i mimo że Sam nie chciał odstępować od łóżka archanioła nawet na krok, zgodził się z racji tego, że zwyczajnie nie miał siły się kłócić. Dean zagroził, że zmusi Castiela do teleportowania go do Lebanon, jeżeli nie pójdzie z własnej woli. Groźba ta nie zrobiła na nim większego wrażenia. Wychodząc ze szpitala, wyglądał jak siedem nieszczęść; z tłustymi włosami przyklejającymi się do szarej, zmęczonej twarzy, zakrwawioną i rozerwaną w niektórych miejscach kurtką i z pustym, niemalże obłąkanym spojrzeniem.
Minęło dwadzieścia godzin.
Powrót do Szpitala Świętego Łukasza w Philipsburgu był znacznie trudniejszy niż jego opuszczenie. W bunkrze na moment oderwał się od bolesnej rzeczywistości, od oddychającego z trudem Lucyfera, od zbyt sterylnego pokoju i szpitalnego zapachu. Wnętrzności Sama zapłonęły żywym ogniem na widok bladej twarzy Porannej Gwiazdy i sinych plam pod oczami. Od razu usiadł na twardym krzesełku.
Patrzenie na Lucyfera sprawiało mu przyjemność. Oczywiście nie chodziło tu o patrzenie na archanioła znajdującego się w krytycznym stanie, a o samą świadomość jego obecności. Lubił na niego patrzeć. Lubił patrzeć na jego delikatny uśmiech, na mrużące się oczy podczas oglądania telewizji. Lubił słuchać jego śpiewu, tak pięknego, wlewającego w serce swoistą błogość.
Lubił teksturę jego skóry. Była jednocześnie szorstka i miękka, twarda i gładka. Jego silne ramiona, potrafiące zwalić przeciwnika z nóg, ale i dające w nocy poczucie bezpieczeństwa.
Niepewnie chwycił dłoń Lucyfera, wiotką, zimną, i otoczył ją palcami. Rytm uderzeń serca pozostawał niezmienny, podczas gdy serce Sama biło jak szalone, obijając się o żebra z taką siłą, że słyszał przepływającą krew, która na ułamek sekundy zagłuszyła pikanie w tle. Przejechał kciukiem po wierzchniej stronie dłoni upadłego anioła, rozpamiętując wspólnie spędzone noce. Nie miały one podtekstu erotycznego, a jednak były najbardziej intymnym przeżyciem, jakiego kiedykolwiek i z kimkolwiek doznał. Nie umiał odnaleźć się w myślach, więc zamknął oczy i położył głowę na jego miednicy, ponieważ narastające od dnia poprzedniego zmęczenie nareszcie dało o sobie znać. Samoistnie opadające powieki stały się silniejsze od nadziei, że Lucyfer lada chwila się wybudzi.

~*~

Dean wydął usta.
– Jeśli jeszcze raz powiem coś o przeznaczeniu, daj mi w pysk – powiedział, patrząc na swojego brata.
Castiel wywrócił oczami.

~*~

Nie wiedział, jak długo spał ani kiedy właściwie zasnął. Obudził go dźwięk otwieranych z rozmachem drzwi, po którym grupa ludzi weszła do pomieszczenia, rozmawiając głośno i prawdopodobnie w innych języku. Chciał przetrzeć oczy, ponieważ resztki snu uniemożliwiały mu sprawne widzenie, ale ktoś kurczowo przytrzymywał jego dłoń. Popatrzył na twarz Lucyfera.
Na widok niebieskich oczu odniósł wrażenie, że metalowa pięść ściskająca jego płuca od ponad dwudziestu czterech godzin w końcu się rozluźnia. Nie mógł się jednak nacieszyć powrotem Lucyfera do żywych, bo personel medyczny wyprosił go z pokoju, zasypując go wymówkami o koniecznej potrzebie sprawdzenia stanu zdrowia mężczyzny.
Na korytarzu Dean i Castiel przywitali go kubkiem chłodnej już kawy.

~*~

Po kilkunastu minutach, które zdawały się trwać wieczność i jeszcze dłużej, pielęgniarka pozwoliła im wejść. Sam zauważył, że lekarze usunęli rurkę zapewniającą Lucyferowi swobodny dostęp do tlenu, a to był dobry znak. Wspaniały, można powiedzieć. Na malutkiej szafeczce stał się kubeczek z wodą.
Lucyfer przywitał Sama słabym uśmiechem, który ten starał się odwzajemnić, lecz nie wiedział, czy jego starania na coś się zdały. Prawdziwie uśmiechnie się wtedy, gdy będzie miał pewność, że Lucyfer wrócił do swojej dawnej – ludzkiej, warto dodać – formy.
– Dean, chciałbym zostać sam na sam z Lucyferem – odezwał się nagle młodszy Winchester.
– Naprawdę? A ja z Angeliną Jolie, i co? – spytał sarkastycznie, jednak rzuciwszy bratu jedno ze swoich ostrzegawczych spojrzeń, wyszedł wraz z Castielem na korytarz.
Sam zbliżył się powoli do łóżka. Spędził przy nim ostatnią dobę, a teraz wydawało mu się kompletnie obce. Choćby nie wiedział, jak płynnie człowiek władał językiem, zdarzały się sytuację, w których nijak nie mógł wyrazić tego, co chciał powiedzieć. To była taka sytuacja. Usiadł więc na małym krzesełku i w ciszy patrzył na swojego anioła.
– Jestem rad, że przeżyłeś – wychrypiał Lucyfer.
Z gardła Sama wyrwał się histeryczny śmiech.
– Chyba sobie, kurwa, żartujesz. To ty prawie… umarłeś. I jeszcze mówisz, że…
– Sam… Troska o ciebie to mój odruch bezwarunkowy.
– Ty sukinsynie, myślałem, że cię stracę – mruknął ze złością, ale nie kierował tej złości na archanioła. Kierował ją na siebie i na swoje niedopatrzenie.
– Ale nie straciłeś.
Zamilkli oboje, lecz nie na długo.
– Lucyfer, muszę ci coś…
– Ja również muszę tobie coś – przerwał mu. – Podejrzewam, że jestem pod wpływem jakiegoś środka odurzającego, jednak postaram się czytelnie ubrać moje myśli w słowa. Ten incydent uświadomił mi, jak nikłe w porównaniu do poprzedniego jest moje obecne życie. I może wydawać się to trywialne, zważywszy na stan, w jakim się znajduję, ale postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, by uchronić cię przed…
– Och, zamknijże się w końcu – mruknął, po czym ostrożnie, aczkolwiek z niebywałą pasją, pocałował Lucyfera.
Nie ma co kłamać, nie był to idealny pocałunek – brak doświadczenia ze strony archanioła, jego spierzchnięte usta, nieświeży oddech i cała ta pikająca aparatura z pewnością nie stwarzała romantycznego nastroju, a jedynie mu ujmowała.
Ale Sam nie mógł wymarzyć sobie piękniejszej chwili.
Powrócił na swoje poprzednie miejsce i objął wzrokiem twarz Lucyfera. Wyglądał na zbyt zadowolonego z siebie, jak na człowieka leżącego w szpitalnym łóżku, z podbitym okiem i rozciętą wargą.
– Przyjmę twój argument – powiedział ochryple.
– I tak czeka nas rozmowa.
– Im więcej mówimy, tym mniej słowa znaczą – wtrącił wielce poetycko.
– A teraz odpocznij.

~*~

Nieco później tego samego dnia, Dean przyłapał się na otwieraniu rozsuwanych drzwi do szpitalnego pokoju Lucyfera. Nadarzyła się okazja do przepytania Diabła, bowiem Sam wymknął się po sklepu i po kawę, dlatego Dean postanowił wrócić do rozmowy sprzed prawie dwóch miesięcy, którą odbyli tuż po polowaniu na Vanira.
– Czyli nie zmieniłeś zdania? – zapytał, nie bawiąc się w ceremoniały.
Lucyfer przekrzywił głowę, by zerknąć na łowcę.
– Jeśli przyszedłeś mnie denerwować, to świetnie ci idzie.
– Pytam grzecznie, jak na razie. Odpowiedz. Nadal podtrzymujesz, że to, co czujesz do Sama, jest sensem twojego istnienia? I że wolałbyś wrócić do Klatki niż przysporzyć mu cierpień?
Dean twardo wpatrywał się w lucyferowe oczy, nie okazując przy tym żadnych emocji. Musiał wiedzieć.
– Owszem.
Łowca skinął głową.
– Tylko nie róbcie tego, kiedy jestem w domu – nakazał, wychodząc z pokoiku.

~*~

Lucyfer przespał cały dzień. Sam wcale się temu nie dziwił, nie chciał też dodatkowo męczyć Porannej Gwiazdy poważnymi rozmowami o ich teoretycznym związku.
Stare krzesło zaczęło drażnić Sama, co zmusiło go do uprowadzenia fotela z pokoju obok. Przebywającego tam biznesmena i tak nikt nie odwiedzał.
Wieczorem dnia następnego dyskutowali o procesie usuwania Znamienia Kaina z przedramienia Deana, gdy w pewnym momencie Sam sobie o czymś przypomniał.
– Czemu ciągle pstrykasz palcami?
Lucyfer ociężale wypuścił powietrze nosem.
– Czasami zapominam, że nie jestem już aniołem. Zapominam, że nie mogę przenieść się do innego miejsca, że nie mogę sprawić, by rozbłysło światło. – Pstryknął palcami. – W ten sposób po prostu się… upewniam, czy moja moc nie wróciła.
– Nie potrzebujesz anielskich mocy, by wiele znaczyć – powiedział Sam szczerze i chwycił dłoń archanioła w swoją. Lucyfer długo mu się przyglądał. – Nie patrz tak na mnie.
– Jak? – zdziwił się teatralnie.
– Intensywnie.
– Nie umiem na ciebie patrzeć tak, abyś w moich oczach nie zobaczył miłości.
Sam z początku parsknął, ale w następnej sekundzie zrozumiał, że spojrzenie to niczym nie różniło się od każdego innego spojrzenia, którym od powtórnego upadku uraczył go Lucyfer.
Te słowa rozpaliły w sercu Sama pożar, przez co łowca zaczerwienił się minimalnie. Przeklął się w duchu.
Lucyfer tak beztrosko wypowiadał się na temat miłości, jakby mówił o pogodzie. Nie odczuwał skrępowania i nie ograniczał swych wywodów o perfekcji Sama.
Nawet gdy drugi z braci był w pobliżu.
– Musisz skończyć z tymi deklaracjami. Słyszałem wzdychanie Deana.
– Twój brat to aktualnie moje najmniejsze zmartwienie.
– A propos, mam coś dla ciebie – zmienił temat. Sięgnął do wielkiej torby, z której wyciągnął małe, prostokątne pudełeczko. – Proszę.
– Co to jest?
– Może najpierw odpakuj?
Lucyfer podejrzliwie odwinął pudełko z urodzinowego papieru do dekoracji, po czym dobrał się do jego zawartości. Wyciągnął delikatnie czarny, smukły obiekt i popatrzył na niego, jakby go obraził.
– Okulary?
– Ta. Lekarz powiedział, że masz problemy ze wzrokiem, więc pomyślałem, że ci je kupię. – Lucyfer zdawał się nie słuchać, obracając okulary w dłoni, mierząc je przenikliwym wzrokiem. – Przymierz.
Gdy plastikowe szkiełka znalazły się na jego nosie, archanioł wciągnął powietrze ze świstem i rozejrzał się wokół siebie. Podziwianie nowego świata skończył na Samie.
– Ależ ja byłem ślepy – powiedział z podziwem, ściągając i zakładając okulary.
Sam zaśmiał się krótko.
Nie potrafił oprzeć się pokusie bezpardonowego wpatrywania się w swojego anioła. W połączeniu z dużymi, okropnymi okularami za dziesięć dolców wyglądał… Samowi zabrakło słowa. W każdym razie czuł się przy nim, jak w domu. Jakby odnalazł to, co niegdyś utracił, czego brak nie pozwalał mu zaznać pełni szczęścia. Oprawki zdecydowanie nadawały twarzy Lucyfera nowego charakteru, wydawał się bardziej ludzki. Sam nie chciał, broń Boże, zmieniać natury Lucyfera, uczłowieczać go, przekształcać tego potężnego wojownika Nieba w kogoś, kim nie był, ale ludzka strona archanioła była, w jego odczuciu, fascynująca.

~*~

Lucyfer do bunkra wrócił po miesiącu. Bracia przez ten czas wstrzymali swój łowiecki interes, Dean zgodził się głównie przez nalegania Sama i jego przeklęte oczy zbitego psa. Nie tracili jednak czasu. Gdy archanioł poczuł się na siłach, z pomocą anielskiej tabliczki usunął Kainowe Piętno raz na zawsze, ściągając z Deana paskudną klątwę.
W Niebie zapanował nowy porządek. Michał zajął się naprawą zniszczeń spowodowanych krwawymi rządami Metatrona i dał aniołom nadzieję na pokój. Wszelkie ugrupowania się rozpadły, a Niebo ponownie zostało otwarte dla wszystkich.
Los Skryby nie malował się w kolorowych barwach. Został skazany na wieczny areszt w anielskim więzieniu, nie otrzymując obietnicy przepustki za dobre sprawowanie. Nikomu nie było go żal.
Dean, a jakżeby inaczej, nie spuszczał wzroku z Szatana, czekając na jego potknięcie, na jakiś zły ruch. Pertraktacje ze strony Castiela nic nie wnosiły, więc Sam zadecydował, że przestanie się martwić paranoicznym zachowaniem brata, by móc cieszyć się swoim małym rajem z Lucyferem.
I, oczywiście, nie było im łatwo – przecież potwory nie znikały z dnia na dzień, jednakże to w niczym im nie przeszkodziło, zamierzali walczyć ze wszelkimi okropieństwami wypływającymi na świat z najczarniejszych odmętów. Kontynuowali polowania w nowym składzie.

~*~

Pewnego ciepłego, marcowego dnia po całym zamieszaniu, które przerodziło się w cierpkie wspomnienie, Crowley złożył Winchesterom wyjątkowo niespodziewaną wizytę. Demon rozgościł się niespiesznie w bunkrowej bibliotece, nalewając sobie jedną ze starszych whisky, skrywanych przez Deana w szufladzie z drugim dnem – Sam przymrużył oko na alkoholowe zapędy brata, skupiając się na celu odwiedzin Crowleya – i rozsiadł się w dużym, obitym skórą fotelu.
– Czemu zawdzięczamy tę audiencję, królu? – Dean syknął ostatni wyraz z przekąsem.
Crowley puścił jego uwagę koło uszu.
– Nastąpiły pewne komplikacje.
– W Piekle? – spytał Sam z uniesioną brwią.
– To ma się dopiero wydarzyć. Sprawa ta jest, jakby to powiedzieć, osobistej materii.
– Wyduś to z siebie albo się wynoś, nie mamy czasu na twoje gierki. O co chodzi?
– Wiewiórze, przyszedłem tu, ponieważ wierzę z całego serca – tu Dean prychnął – iż będziecie dyskretni. Doszły mnie słuchy o pewnej wiedźmie grasującej po okolicy, która z wolna zaczyna stawać mi na drodze.
– Co, chcesz, żebyśmy ją zabili?
– Skądże znowu, o co ty mnie posądzasz? Zależy mi jedynie na jej schwytaniu, nic więcej. – Uniósł dłonie w obronnym geście. – Wyślę wam niezbędne informacje.
– Mhm – mruknął Sam.
– Czemu mielibyśmy to zrobić? Nie jesteśmy twoimi najemnikami.
– Myślałem, że tym się zajmujecie? Rodzinny biznes. – Crowley uniósł kąciki ust w niewinnym uśmiechu.
– Kim niby jest ta wiedźma?
Crowley westchnął, odstawiając szklaneczkę na stolik.
– Moją matką.
Po tych słowach, demon rozpłynął się w powietrzu, zostawiając Winchesterów w niemałym szoku. Sam rzucił Deanowi wymowne spojrzenie.
– To co, idę po Lucyfera? – powiedział Sam wyzywająco, rozkoszując się zdegustowaną miną Deana.