Człowiek jest najgorszym źródłem prawdy
o sobie samym.
Nowy dzień nie przyniósł nowych nadziei.
Kolejny także.
A gdy minął trzeci – Sam przestał się łudzić.
Razem z Lucyferem zadecydował, że Dean nie mógł się dowiedzieć o zgubnych skutkach Znamienia, ponieważ Sam spodziewał się, że jego brat zareaguje w sposób dość specyficzny, niebezpieczny dla środowiska, ale i niego samego. Doskonale znał uczucia towarzyszące odkryciu, że było się przeklętym, że mogło się wyrządzić wiele zła, jeśli coś poszło nie po naszej myśli. Pod wpływem demonicznej krwi, którą poiła go Ruby, odprawiał egzorcyzmy, wypędzał demony, nie uszkadzając przy tym ludzkiego ciała, nauczył się kilku sztuczek, ale tym samym oddalił się od rodziny. Oddalił się od Deana i Bobby'ego. Nocami czuł się jak pierwszy lepszy świr, gdy wrażenie posiadanej kontroli nad wszystkim znikało, gdy zostawało jedynie uczucie brudu pokrywającego całe jego ciało.
Nie życzył tego Deanowi.
Poprzysiągł sobie, że znajdzie sposób na usunięcie Znamienia. Potrzebował tylko czasu.
~*~
Po dwóch tygodniach od śmierci Magnusa, Winchesterowie odnotowali wzrastającą liczbę nietypowych zgonów na terenie trzech sąsiednich stanów.
Władze zaczęły podejrzewać o ataki terrorystów obwieszonych ładunkami wybuchowymi, ponieważ naoczny świadek jednego z ataków powiedział, że widział mężczyznę rozrywającego swe ubrania, a w następnej sekundzie… wybuchnął. Jednak Winchesterowie nie dali się zwieść; Sam włamał się na strony policji stanowej, gdzie przeczytał raporty miejsc zbrodni. Ciała zamachowców okaleczone były „satanistycznymi symbolami” , a ofiarom brakowało oczu.
– Słyszałeś o czymś takim? – zapytał Sam, siadając na krześle na przeciwko Deana w głównym pokoju bunkra.
– Czytałem dziennik taty i wszystkie możliwe dzienniki Bobby'ego. Nie spotkali się z niczym podobnym – przyznał markotnie.
– Wiedźmy?
– W trzech stanach?
– Może to jakiś sabat?
– Niegłupie. Będziemy musieli to sprawdzić.
Sam zagryzł dolną wargę, zastanawiając się nad doborem słów, aż w końcu uświadomił sobie, że dyskretny sposób nie istniał, więc równie dobrze mógł powiedzieć prosto z mostu to, co mu ciążyło na duszy.
– Jesteś pewny, że to odpowiedni moment?
Dean spojrzał na niego przenikliwie i Sam już wiedział, że Dean go rozszyfrował.
– Co masz na myśli, Sam?
– Myślę, że wiesz.
– W takim razie cieszę się, że mogę rozwiać twoje wątpliwości jeszcze zanim przerodziły się w jakąś pieprzoną paranoję. Czuję się wybornie, kurwa, Sam, jest naprawdę zajebiście, nigdy nie było lepiej.
– Okej, wierzę ci.
Sam nie uwierzył w ani jedno jego słowo.
– Dziękuję – prychnął starszy łowca.
– Ale po prostu – Dean jęknął z bólem i przeczesał dłonią krótkie włosy – nie mogę nie zauważyć, że odkąd dobrałeś się do Ostrza jesteś jakiś inny.
– Jestem… – nie dokończył. – Bardzo chcę się pozbyć Abaddona. A jeśli dobrze pójdzie to nawet Metatrona. Możesz mnie pozwać.
Dean nie był zadowolony, o czym świadczyła zapalczywość, z jaką przewracał kartki starego dziennika, jednak Sam wolał popsuć humor swojego brata i mieć go przy sobie żywego, niż patrzeć w jego demoniczne oczy.
– Dobra, co wiemy na temat ostatniego… wybuchnięcia?
~*~
Bracia postanowili pojechać do miasteczka Hays, znajdującego się na południe od Lebanon, z racji, iż to właśnie tam poprzedniego dnia doszło do tajemniczego zgonu. Dean po wielu namowach zgodził się, by w polowaniu brał udział również Lucyfer, czego w żadnym wypadku nie starał się ukryć. Prowokacyjnie napomknął w Impali jeszcze przed wyjazdem, że powinni pojechać drogą krajową US Highway numer sto osiemdziesiąt trzy zamiast międzystanową siedemdziesiątką, bo była aż o pół godziny jazdy krótsza, a nie zamierzał spędzać cennych minut życia w towarzystwie Diabła, co chciał dosadnie zaakcentować. Lucyfer, o dziwo, przyznał mu rację.
Chevrolet pędził z niedozwoloną prędkością, lecz kierowca zdawał się nie zwracać na to uwagi. Pogrążony był w rozmyślaniach, sporadycznie odpowiadając na pytania Sama.
– To już piąty taki atak w przeciągu ostatnich dwóch tygodni, podobno minister spraw wewnętrznych zaczyna się interesować sprawą i chce podnieść alarm przeciw terrorystom – powiedział Sam, czytając najnowsze wiadomości na swoim laptopie. Nie otrzymał odpowiedzi. – Nie mogę się dopatrzyć żadnego schematu, wydają się atakować przypadkowe lokalizacje. Ogarnij: ostatni atak miał miejsce w cukierni „Słodkie Zoo”, poprzedni w Parku Kanopolis, a jeszcze poprzedni w Klubie Country Winfield. A to tylko Kansas. Poza tym, że są to miejsca publiczne to nie widzę powiązania. – Sam popatrzył znad laptopa na prowadzącego w milczeniu Deana, który głuchy był na otoczenie. – Stary, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Zerknął na prędkościomierz. Dean nigdy nie zaliczał się do zwolenników przestrzegania przepisów drogowych, ale jadąc z prędkością prawie dziewięćdziesięciu mil na godzinę mógł się pożegnać z prawem jazdy. W lusterku zobaczył Lucyfera, który z niepokojem patrzył przez szybę, co rusz marszcząc brwi, dlatego Sam skromnie pozwolił sobie wydedukować, że aniołowi tak szybka jazda się nie spodobała.
– Dean, serio, zwolnij.
– Co? – zapytał nieprzytomnie, ściągając nogę z gazu.
– Co z tobą?
– A co ma być?
Na twarz Sama wpełzł słynny bitch face, powodowany uporem Deana, z kolei Dean wzruszył jedynie ramionami na widok miny brata.
– Na co się gapisz? – burknął Dean, skręcając w główną ulicę.
Sam chciał coś powiedzieć, ale nie dostrzegł sensu we wdawaniu się w kłótnie z bratem, gdy na tylnym siedzeniu samochodu siedział Lucyfer, względem którego Dean był uprzedzony i niechętny do prywatnych rozmów w jego obecności.
– Nieważne… Dzwoniłem wczoraj do Alberta.
– Ta? I co u niego?
– Pytałem, czy polował już na wybuchających ludzi. Powiedział, że nie i na początku też podejrzewał wiedźmy, więc sprawdził pozostałe miejsca zbrodni, gadał ze znajomymi i złapał jedną czarownicę. – To najwyraźniej zainteresowało Deana. – Naturalnie, przesłuchali ją, ale podobno nic nie wie na ten temat.
– Jasne. Tym sukom nie można ufać, gdy pytasz je o godzinę, a co dopiero, gdy każesz im sprzedać jedną ze swoich.
– Albert pomyślał to samo – powiedział Sam – ale sprawdził to dogłębniej i jest przekonany, że to nie wiedźmy.
– A jakieś szczegóły? Wiem, że to Albert, ale nie mogę kolesiowi ufać na słowo, gdy mi mówi, że wybuchający ludzie nie są robotą czarownic.
– Powiedział, że nie lubi się dzielić swoimi sposobami.
Dean uderzył pięścią w kierownicę.
~*~
Gdy dojechali do Hays, ujrzeli stada dziennikarzy przeprowadzających wywiady z okolicznymi policjantami zamieszanymi w bombową aferę. Nie zważając na flesze lamp błyskowych, Sam, Dean i Lucyfer przekroczyli taśmę policyjną i udali się wgłąb miejsca zbrodni.
– Czterech federalnych? – zdziwiła się pani funkcjonariusz. – Widzę, że ministerstwo nie leje wody.
– Słucham? – zapytał inteligentnie Dean.
– Wasz znajomy jest tutaj. Ogląda wnętrze cukierni, a raczej to, co z niego zostało. Proszę przejść.
Bracia wraz z Lucyferem oddalili się od kobiety i popatrzyli na siebie w zastanowieniu.
– Może któryś z łowców też chce to sprawdzić? – zaproponował Sam.
Lucyfer mruknął.
– To nie łowca.
Przestępując przez próg, wszyscy trzej zobaczyli stary prochowiec, który mógł należeć tylko do jednej osoby.
– Cas, co ty tutaj robisz?
Anioł odwrócił się do nich, a na jego twarzy Sam dostrzegł delikatny grymas.
– Dean, Sam. Lucyfer. Witajcie.
Lucyfer natychmiast się oddalił na rzecz „szukania dowodów”, co nie umknęło uwadze młodszego łowcy.
– Cas? Gdzieś ty był przez cały ten czas, do cholery?
– Ja... Zajmowałem się aniołami.
– To – Sam wskazał palcem otoczenie – ich sprawka?
– Obawiam się, że tak. Spójrzcie.
Poprowadził ich do stojących nieopodal noszy, na których leżały zwłoki przykryte niebieskim materiałem. Odsłonił twarz martwego mężczyzny, bez oczu.
– Co to jest, jakieś masowe rażenie dla aniołów?
– Nie mam pojęcia, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Sześć ludzi tu umarło. I on.
– Znałeś go?
– Tak, nazywał się Oren. Był dobrym żołnierzem. Metatron… Wiedziałem, że chciał wojny, ale to?
– Dobra. – Dean przetarł oczy. – Zwijamy się stąd, rozgryziemy to w motelu, okej?
– Tak właściwie… – zaczął Cas, ale nie dokończył, bo przerwało mu pojawienie się Lucyfera.
– Owszem, to był atak, jednak nie na Orena. Sigile na jego ciele wskazują, że chciał skupić całą energię na kimś innym, a skoro mu się udało, ten ktoś musiał się zdeatomizować. Prawdopodobnie inny anioł. – Bracia jednocześnie zerknęli na archanioła. – To jest wiadomość.
– Od kogo? – spytał Dean.
– Nie jestem cudotwórcą – oburzył się Lucyfer. – Już nie – dodał po namyśle. Dean wywrócił oczami. – Nie chodzi tu o nadawcę, a o adresata. Castielu. O czym nam nie mówisz?
Dean wbił wzrok w Castiela, a Sam poklepał Lucyfera po ramieniu.
~*~
Gadreel wytarł zakrwawioną, drżącą dłoń w swoje spodnie i z przerażeniem spojrzał na leżące wokół wypatroszone ciała aniołów. Serce galopowało mu jak szalone, a wnętrzności podeszły do gardła na widok twarzy wykrzywionych w niemym krzyku o pomoc, pozbawionych oczu oraz kończyn.
Jak mógł do tego dopuścić? Jak on to wytłumaczy? Powierzono mu zadanie, obiecał ich chronić, obiecał nie dopuścić do tego, by ktokolwiek zrobił im krzywdę!
Brakowało mu tchu, zaczął się dusić i słaniać na nogach.
Wrócą po niego. Nie odpuszczą, póki nie zobaczą gasnącej łaski w jego oczach.
Musiał uciekać.
~*~
– Chyba sobie żartujesz – powiedział Dean.
– Nie, dlaczego miałbym? – spytał Castiel.
– Masz za sobą pieprzoną armię aniołów i dopiero teraz nam o tym mówisz?
– Uznałem, że wiedza ta nie jest wam niezbędna.
– O, no tak, oczywiście, bo działanie w pojedynkę zawsze nam wychodzi na dobre.
Sam parsknął, przez co otrzymał poirytowane spojrzenie od swojego brata. Lucyfer przyglądał się mężczyznom w zaciekawieniu.
– Po co ci ta armia? – odezwał się Dean po nienaturalnie długiej chwili milczenia.
– Żeby pokonać Metatrona.
– Podobno skoro jest w posiadaniu anielskiej tabliczki, nie da się go pokonać – wtrącił Sam.
– Mówiłem, że moc Skryby równa się sile Boga, co nie oznacza, że jest niepokonany – przypomniał Lucyfer, marszcząc czoło w zamyśleniu. – Nawet Tatko nie jest niezwyciężony. Tak, można zabić Boga – dopowiedział na widok min pozostałych.
– Więc jak zabić Boga?
– Nie chcemy zabijać Boga, łowco, tylko kogoś równie potężnego.
– Żebym ja zaraz ciebie nie zabił… – wymamrotał Dean. – Dobrze, jak zabić Metatrona?
– Trzeba pozbawić go zasobów mocy, wtedy jego łaska zostanie zdegradowana do normalnego poziomu, a wtedy już pójdzie z górki.
– I co, zamierzasz się tam włamać, zabrać tabliczkę i wpakować mu ostrze w głowę? – Dean zwrócił się do Castiela. – I chciałeś to zrobić w ukryciu przed nami?
– Nie chciałem was narażać na większe niebezpieczeństwo. Śledzono was, Lucyfera porwano i torturowano, by zdobyć informacje o mnie, nie mogę na to pozwolić. Anioły tworzą wrogie obozy, każdego dnia Niebo traci swoich wojowników, a ja muszę na to patrzeć i żyć ze świadomością, że to tylko i wyłącznie moja wina.
– Dobrze, że przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę – powiedział Lucyfer, zakładając ręce na piersi.
Sam w milczeniu obserwował ich rozmowę, zastanawiając się nad pomyślnością planu Castiela. Z jednej strony chciał brać w tym udział, Metatron zdecydowanie zbyt długo stąpał po Ziemi bezkarnie, uciekając przed odpowiedzialnością za wypędzenie aniołów i zamknięcie Nieba, ale z drugiej strony było to cholernie niebezpieczne, zwłaszcza dla Deana, który po śmierci zmieniłby się w demona. Istniało zagrożenie, że umrze. Metatron również nie darzył ich sympatią i chętnie pozbyłby się Winchesterów oraz Castiela z gry, co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Nie mógł dopuścić do zabicia jego brata, nie tylko z powodu ciążącej nad nim klątwy, lecz przede wszystkim dlatego, bo nie poradziłby sobie bez niego. Owszem, razem z Castielem znalazłby sposób na sprowadzenie go z zaświatów, zawsze znajdował, jednak za każdym razem, gdy któryś z nich wracał, musieli płacić ogromną cenę i nie wiedział, co teraz mogłoby się wydarzyć.
Wszyscy trzej zaczęli się kłócić, ale Sam ich nie słuchał, był zbyt zajęty obmyślaniem bezpiecznej dla Deana strategii do walki. W dodatku Abaddon wciąż oddychała i siała zamęt, a tylko Dean miał predyspozycje do pozbawienia jej życia.
Odkąd Lucyfer powiedział mu, jakie brzemię spadło na Deana, Sam nie potrafił przestać się zamartwiać o jego los.
~*~
Bracia nie wiedzieli, co zrobić z całą tą sytuacją. Walka toczyła się między wrogimi obozami aniołów, a oni znaleźli się w samej jej środku. Powinni walczyć, ale czy anielska bitwa nie przekraczała ich możliwości?
Odpowiedź brzmiała: nie.
Następnego dnia pojechali wraz z Castielem do dużego, niegdyś opuszczonego budynku, gdzie teraz stacjonowało biuro setek aniołów pod wodzą Castiela. Sam miał pewne wątpliwości, ponieważ byli zmuszeni do zostawienia Lucyfera w obskurnym motelu, z racji lichych stosunków panujących między nim a resztą aniołów, a nie miał pojęcia, jak długo ich nie będzie i czy Lucyfer poradzi sobie sam. Młodszy łowca zrobił mu zakupy żywnościowe na cały dzień, puszczając komentarze Deana mimo uszu i pożegnał się z archaniołem. Lucyfer kazał mu na siebie uważać. Sam uśmiechnął się pod nosem.
Gdy weszli do budynku, od progu przywitał ich widok dziesiątek skrzydlatych, lawirujących między biurkami, szafami, wykonujących połączenia telefoniczne, stukających w klawiatury, niektórzy popatrzyli na nich w zdziwieniu, inni byli zbyt pochłonięci wykonywanymi czynnościami, by zwrócić uwagę na przybycie nowych gości. Podeszła do nich niska brunetka, uśmiechając się sztucznie.
– Dowódco.
– To jest po prostu dziwne – mruknął Dean do Sama.
– Sam, Dean, to jest Hannah.
– Słynni Winchesterowie, wiele o was słyszałam – powiedziała Hannah i zmierzyła ich podejrzliwym wzrokiem.
– Cóż mogę powiedzieć, Cas jest fanem – zażartował Dean i tylko on zaśmiał się ze swojego żartu. Najwidoczniej Cas nie był jedynym aniołem pozbawionym poczucia humoru.
– Gadreel nie kontaktował się z nami od kilku dni, podobnie Hamon, u którego zaobserwowaliśmy oznaki załamania nerwowego. Razem z Łukaszem, Tycjanem i Orienell uważamy, że powinien się zdeklarować. – Spojrzała na Winchesterów. – Czy oni będą obecni na zebraniu?
– Po to ich tutaj przyprowadziłem.
– Gadreel jest po waszej stronie? – oburzył się Sam, ale nie otrzymał odpowiedzi, bo anioł w czerwonej koszuli podszedł do Castiela i odebrał od niego pudło pełne dowodów z miejsca zbrodni i oddalił się na swoje stanowisko, by móc je wszystkie przejrzeć.
Telefon Sama zawibrował. Wyłowił go z kieszeni i ze zmarszczonym czołem odczytał wiadomość.
„Chciałbym wyjść na zewnątrz.”
Sam uniósł kącik ust, wyobrażając sobie Lucyfera siedzącego przed telewizorem, zajadającego się paprykowymi Doritos. Gdy tylko znajdzie czas, zabierze go na spacer, najlepiej po jakimś ogrodzie botanicznym lub do parku, zważywszy na zamiłowanie Lucyfera do natury. Nie mogli go tak więzić.
„Nie da rady”
Wysłał wiadomość i powrócił do rzeczywistości.
– Znalazłem coś – powiedział anioł w czerwonej koszuli. – Nagranie z dnia zamachu.
Odtworzył nagranie przedstawiające uśmiechającego się mężczyznę, nie to jednak miało znaczenie, a akcja rozgrywająca się w tle.
Mężczyzna – martwy anioł znaleziony wczorajszego dnia – rozerwał swój płaszcz, ukazując tym samym krwawiący sigil, i krzycząc: „Robię to dla Castiela!” wbił anielskie ostrze w swoją klatkę piersiową. W następnej chwili pojawił się oślepiający blask i nagranie dobiegło końca.
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu padły na Castiela.
~*~
– Chyba nie myślicie, że mógłbym poprosić jednego ze swoich do zrobienia czegoś takiego?
– Nic nie myślę, Cas – powiedział Dean, patrząc na anioła surowo.
– Nie posunąłbym się do tak haniebnego czynu.
– Na pewno? Ostatnio dość dużo przed nami ukrywasz. – Przenieśli się do prywatnego biura Castiela, by porozmawiać na osobności. Oczernianie Casa w oczach jego aniołów nie przyniosłoby żadnego pożytku. – Wiem, że próbujesz być dobrym gościem. Próbujesz. Ale tamto? – Skinął głową w kierunku pokoju, w którym przebywało kilkadziesiąt aniołów. – To jakiś pieprzony kult!
– Nie mogę bezczynnie czekać, aż wszystkie anioły się pozabijają.
– Na razie tylko się do tego przyczyniasz.
– Dean.
Sam westchnął. Dean nigdy by nie oskarżył Castiela. Nie prawdziwy Dean. Przemawiało przez niego Znamię, wypełniało go wściekłością i pozbawiało skrupułów, przez co krzywdził najbliższych, pewnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
– Dean – odezwał się Sam. – Może to faktycznie nie wina Casa. Lucyfer mówił, że to wiadomość. Cas nie wysyłałby jej sobie.
– Ufasz Szatanowi bardziej niż dowodom?
– Ufam Casowi.
Chociaż gdyby nie słowa Lucyfera, dłużej by się zastanawiał nad niewinnością Castiela.
Dean zamknął oczy i przetarł twarz dłonią dla uspokojenia zszarganych nerwów, po czym mocno zacisnął szczękę.
– Jaki mamy plan?
– Muszę przekonać anioły, że to nie na moje zlecenie Oren wysadził się w powietrze i zabił Esther.
– Dobra, ja i Sam pojedziemy do szpitala i sprawdzimy tego... bombowego Orena.
– Poczekaj, to są moi ludzie, mogę pomóc.
– Myślę, że już wystarczająco pomogłeś. Najlepiej, żebyś trzymał się od tego z daleka.
– Więc mam tutaj siedzieć? – zapytał Cas z delikatną nutą irytacji w głosie.
– Mniej więcej.
Mężczyźni mierzyli się na spojrzenia. Sam z każdą sekundą żałował, że nie został z Lucyferem w motelu, wtedy przynajmniej nie musiałby być świadkiem tej dziecinady.
– Nie.
– Co znaczy „nie”? – warknął Dean.
– Przeciwieństwo słowa „tak”.
– Cas, błagam cię...
– Nie. Jeśli nie chcesz mojej pomocy, będę śledził Josiaha. Muszę coś zrobić, Dean.
– Okej, spoko. Ale Sam jedzie z tobą.
– Co? – spytał Sam, a usłyszawszy swoje imię schował telefon. Lucyfer nie odpisał na wcześniejszą wiadomość.
– Bo mi nie ufasz? – Castiel zmrużył oczy i wydął usta, lecz mina ta nie wywarła na Deanie większego wrażenia.
– Bo nie chcę, żebyś wpakował się w jakieś gówno.
~*~
– Czy Dean nie wydaje ci się trochę inny? – zapytał Cas.
Sam westchnął i skręcił w boczną uliczkę, zaciskając ręce na kierownicy. Mógł się spodziewać, że kiedyś nadejdzie czas na tę rozmowę.
– Ta. Ostatnio jest dość… nabuzowany, wiesz, na krawędzi.
– Efekty Znamienia?
– Mhm. Cas, przepraszam cię za niego, nie myśli trzeźwo.
– Ale ty mi wierzysz?
Sam się zastanowił. Castiel popełniał błędy, całą masę błędów, jak każdy z nich, ale wszystko, co robił, robił dla większego dobra, z myślą o innych, nie dla własnych korzyści. Nie zawsze kończyło się to zwycięstwem, ale zawsze trzymali się razem i próbowali odbudować powstałe szkody. Castiel nie był złym aniołem, po prostu zagubił się po drodze.
– Tak, stary, wierzę ci.
– Dziękuję.
W następnej chwili usłyszeli trzepot skrzydeł, a na tylnym siedzeniu samochodu Castiela pojawił się zdyszany Gadreel. Sam zahamował ostro.
– Ja... potrzebuję wa–aszej pomocy… – zdążył wysapać nim stracił przytomność.
Spojrzeli na siebie jednocześnie, a następnie na krwawiącego anioła. Łowca postanowił wrócić do motelu i nie zawiadamiać Deana o tym zdarzeniu.
~*~
Lucyfer ze znużeniem rzucił pilot na widocznie cierpiący fotel, po czym położył się na łóżku niczym rozgwiazda. Bez wyrzutów sumienia mógł nazwać ten dzień najnudniejszym w jego długim życiu, a ponad połowę spędził w Klatce, więc był to niesamowity wyczyn.
Nienawidził polowań. Nienawidził być pozostawianym na łaskę telewizji. Aczkolwiek maraton „Hannibala” zdecydowanie ukrócił jego dzisiejsze męki. Najchętniej wydostałby się z tego zaniedbanego pomieszczenia jeszcze w tej sekundzie, byleby nie musieć oglądać plam z pleśni ani podejrzanych substancji pokrywających pościel, jednak kurczowo trzymał się myśli, że dla własnego bezpieczeństwa nie mógł się pokazywać sam na ulicy.
Nie godziło się to z jego honorem – bo kto miał nad nim tę władzę, by zabraniać mu czegokolwiek? Nikt, no właśnie, więc dlaczego wciąż tutaj siedział, a nie wyszedł przy pierwszej lepszej okazji?
Potrafił się obronić.
Nie potrafiłby jednak obronić Sama, gdyby przez swoją nieodpowiedzialność sprowadził na niego hordy aniołów lub demonów.
Dlatego cierpliwie czekał na przyjazd łowcy.
I czekał.
I nadal czekał.
I w końcu się doczekał.
Ktoś dobijał się do drzwi, majstrując przy zamku bite dziesięć sekund, aż udało mu się je otworzyć. Do motelu wszedł Sam i Lucyfer już chciał się uśmiechnąć, będąc kontent, że Sam postanowił wrócić po tak długiej nieobecności, gdy ujrzał dwie kolejne postaci wchodzące do środka, co natychmiastowo ostudziło entuzjazm upadłego anioła.