poniedziałek, 25 stycznia 2016

33. Tajemnice


Jeśli musiałeś to zrobić,
dlaczego czujesz się winny?


Jedną z nielicznych ludzkich czynności, którą Lucyfer zdołał zaakceptować, a może i nawet polubić, było zasypianie.
Prawdopodobnie bliska obecność Sama miała z tym wiele wspólnego.
Prawdopodobnie na pewno.
Generalnie idea leżenia na stosunkowo wygodnym posłaniu, nie robienia niczego szczególnego, powolnego odpływania w nieświadomość, najzwyklejszego w swoim sensie egzystowania nie wydawała się tak bezsensowna, jak to na początku założył. W dodatku towarzystwo jego wybranego naczynia sprawiało, że czuł swoisty spokój i bezpieczeństwo, czego możliwości odczuwania pozbawiono go wiele milionów lat wstecz, a to było raczej przyjemne. Nieco przytłaczające, owszem, ale poza tym całkiem miłe.
Leżeli na łóżku Sama, jak co wieczór, przykryci do połowy jedną pościelą, lecz tym razem to łowca kurczowo trzymał się jego tułowia, oplatając wokół niego swe długie kończyny, ściskając mocno. Na zdrowym ramieniu anioła spoczywała głowa bruneta, który mamrotał coś pod nosem i pogłębiał swój uścisk.
Lucyfer znał powód tej desperackiej próby ściskania czegokolwiek, co dawało choćby najmniejsze oparcie albo statyczność, co pozwalało na metaforyczne trzymanie się rzeczywistości, jednak świadomość, przez co przechodził w tym momencie Sam wcale mu nie pomagała. Wręcz przeciwnie – niepokoiła.
Sam drgnął lekko, przez co Lucyfer przeniósł wzrok z kolekcji książek, na które i tak nie patrzył, na twarz młodego mężczyzny. Jego czoło pokrywało wiele zmarszczek, a oddech był przyspieszony.
– Tibibp – mruknął i szarpnął ręką Lucyfera. – Teloc… Pvrgel – szeptał niewyraźnie, wijąc się na łóżku w niekontrolowanych spazmach.
Enochiańskie wyrazy wypływające z ust człowieka były dla niego czymś fascynującym, ale nie zamierzał rozczulać się nad tym zjawiskiem, ponieważ Sama po raz kolejny nawiedzały wspomnienia z Piekła. Słowa takie jak „żałość, śmierć, płomienie” przewijały się najczęściej, bo to właśnie na tym koncentrował się Michał podczas ich pobytu w Klatce; na wyrządzaniu krzywd nie tylko Lucyferowi, ale także i Samowi.
Przecież gdy wpadli do najdalszych odmętów podziemi, do spowitego lodem więzienia archanioła chcącego zbudować nowy świat, byli jednością. Michał, torturując Lucyfera, torturował również naczynie, w którym się znajdował. A tego Lucyfer nie potrafił wybaczyć – w końcu obiecał Samowi, że nie dopuści, by ktokolwiek go skrzywdził, a tym czasem to on stał się powodem jego cierpienia. Ból doświadczany w Klatce wpływa na anioła – a już tym bardziej na człowieka – ze zdwojoną siłą. Tak to wszystko pięknie zaprojektował Tata.
Ten cudowny ból.
Sam wiercił się na łóżku dysząc ciężko.
– Ialprg. – Mówił o palących płomieniach spowijających każdy kawałek ciała.
Lucyfer pamiętał.
Ogniste języki liżące każdy skrawek, każdy cal jego wybranego naczynia pod wodzą przepełnionego furią Michała. Właśnie z tym Sam kojarzył Piekło. Z ogniem. Z tym kojarzył jego.
A on tak bardzo próbował Sama przed tym uchronić, swą łaską otaczając jego duszę w tym sponiewieranym ciele, byleby Winchester odczuł jak najmniej, byleby nie dosięgnął go gniew Michała, chcąc ze wszystkich sił przyjąć to na siebie.
Nie podołał.
Błagał Ojca, choć nie łudził się na przychylność, by oszczędził Sama, by zabrał człowieka z tego okropnego miejsca, z dala od Michała i od niego samego, bo nie mógł go bronić, a skoro nie mógł go bronić – nie chciał go tam. Wtedy zdarzyła się rzecz, której Lucyfer pragnął uniknąć. Został wygnany z ciała Sama. Mroźne okowy oblepiły jego skrzydła, jego całego, pozbawiając go szansy na uratowanie łowcy, zmieniając go w bezradne NIC zmuszone do przyglądania się, jak jego wybrane naczynie traci resztki życia.
– Affa, affa, affa…
Sam powtarzał, jak pusty był.
Lucyfer doskonale znał to uczucie, gdy po upragnionym zetknięciu z kimś, kogo nam przeznaczono, ten ktoś został nam odebrany w sposób tak nagły i brutalny, że jedyne, co przypominało nam o tej osobie to piekąca dziura gdzieś w środku. Niczym brakujący kawałek układanki.
Chociaż prędzej dwie połówki tworzące jedność.
Lucyfer podparł się na łokciach, krzywiąc się przy tym z bólu z powodu naciągającej się wrażliwej skóry w okolicach rozległego rozcięcia, po czym zabandażowaną ręką delikatnie objął Sama, przyciskając plecy łowcy do swojego tułowia. Czuł, że lekko drżał, dlatego chwycił jego dłoń i złączył ich palce. Był ciepły, może nawet trochę zbyt ciepły.
Zazwyczaj podczas takich koszmarów, Lucyfer cały czas szeptał mu do ucha bzdury po enochiańsku w celu uspokojenia swego człowieka, ponieważ sam dialekt był znajomy, ale słowa już nie.
– Lorslq – powiedział cicho i zacisnął dłoń na nieco większej dłoni Sama, a następnie przyłożył ją klatki jego piersiowej. Lucyfer lubił wspominać kwiaty. Zawsze w chwilach załamania próbował sobie wyobrażać Ogród i jego nieskończone piękno, piękno anielskiego Domu, więc pomyślał, że wzmianka o naturze zadziała kojąco na zszargane nerwy Sama. – Gohed fetharsi, ol trian fbliard. – Anioł obiecywał wieczny spokój oraz że przybędzie z ukojeniem i to najwidoczniej poskutkowało, ponieważ łowca przestał się trząść, a jego mięśnie się rozluźniły. Lucyfer nie przestawał. – Oali nanaeel raasi gi, Sam.
Swobodnie posługując się rodzimym językiem Lucyfer poczuł namiastkę szczęścia. Żałował jedynie tego, że Sam nie rozumiał sensu jego wypowiedzi, że nie słyszał jego wyznań. A nawet, jeśli słyszał, i tak ich nie zapamiętywał.
Po kilkunastu minutach szeptania czułych słówek zmógł go sen.

~*~

– Co robisz? – spytał Sam wchodząc do biblioteki.
Dean przerwał w połowie wykonywanej czynności, lecz opamiętał się i kontynuował jak gdyby nigdy nic, by nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Skończywszy pakować torbę, rzucił na stół gazetę.
– Znalazłem sprawę w Wichita.
– To czemu mi nie powiedziałeś? Poczekaj pięć minut i będę gotowy.
– Nie, Sam – uciął Dean. – Nie musisz, poradzę sobie solo. Poza tym, lepiej żebyś pilnował Lucyfera. – Przeklął się mentalnie. W jego głowie brzmiało to mniej oskarżycielsko.
– Jesteś pewny? – Sam najwyraźniej wyczuł, że coś było na rzeczy, ponieważ uniósł brwi i zmrużył oczy, co robił dość często, gdy podejrzewał Deana o kłamstwo.
– Ta. Hej, trochę wiary w starszego brata! – oburzył się teatralnie w nadziei, że uda mu się rozluźnić atmosferę.
Sam kiwnął lekko głową, ale przez dodatkowe dwie sekundy świdrował go podejrzliwym spojrzeniem, po czym westchnął.
– Dzwoń, jak coś – powiedział sztywno.
– Nie ma sprawy. Ty też. Wracam za dwa dni.
– Okej.
Dean wiedział, że Sam mu nie uwierzył. Cholera, on sam by sobie nie uwierzył, co dopiero Sam, który chcąc nie chcąc przyzwyczaił się do życia w kłamstwie i potrafił na milę wyczuć, gdy ktoś mu wciskał kit. Mimo to brnął dalej.
Wyszedł z bunkra i skierował się do czarnej Impali, gdzie do bagażnika wrzucił torbę, a następnie wsiadł do samochodu i go odpalił. Nie odjechał od razu. Wpatrywał się w zniszczoną przez czas kierownicę zastanawiając się, czy to, co zamierza zrobić, to aby na pewno dobry pomysł. Okłamywanie brata i działanie za jego plecami nigdy nie było mu w smak, o czym przypominały mu ciążące na sercu wyrzuty sumienia, jak właśnie w tej chwili. Spiskował. W dodatku z kim! Z Królem Piekła we własnej osobie!
Ale nie miał wyjścia. Stracił nadzieję, że znajdą rozwiązanie w tych głupich książkach, dlatego musiał szukać odpowiedzi w innym miejscu. W miejscu, gdzie wolałby się nie zagłębiać. Lecz zważywszy na sytuację, Piekło było najlepszym sprzymierzeńcem i skarbnicą wiedzy.
Sam nie zgodziłby się na współpracę z Crowleyem, wykrzyczałby mu w twarz, że to pochrzaniony pomysł i że pożałują tego przy najbliższej okazji – i miałby rację, bo Crowley taki był, wykorzystałby ich do swoich niecnych planów. Jednak Dean był świadom, że nie tym razem; ten pieprzony Brytol stał po ich stronie w walce z Abaddonem, tak samo jak Winchesterowie chciał się jej pozbyć z gry i starszy z braci wątpił, by współpraca z nim obróciła się na ich niekorzyść. Co nie znaczy, że mu ufał.
Zamrugał szybko chcąc pozbyć się wątpliwości i smętnych myśli, po czym odjechał z placu bunkra kierując się w stronę wyznaczonego przez Crowleya miejsca spotkania.

~*~

Dean kłamał. Czy w ogóle próbował to ukryć? Od kiedy to jeździli na polowania osobno?
Właśnie.
Tylko wtedy, gdy chcieli coś ukryć.
Dean najwyraźniej coś przed nim ukrywał.
A Sam nie miał zamiaru siedzieć bezczynnie i czekać, aż jego brat wpakuje się w jakieś gówno, z którego jak zwykle będzie musiał go wyciągać.
Czy niczego się nie nauczyli przez ostatnie dziewięć lat?
Nerwowo śledził na telefonie kropkę na mapie, obok której widniał napis „Dean”, podążającą na na wschód od Lebanon. Bolało go to, że musiał śledzić GPS Deana, by uzyskać informacje na temat tego, co robił i gdzie był, zamiast od niego samego. Jednak chyba ich stosunki się nie ociepliły, jak to wstępnie założył.
Chciał za nim pojechać i go sprawdzić, ale z drugiej strony nie mógł zostawić Lucyfera samego w bunkrze, bo nie wiedział, ile mu to zajmie. Dean zadeklarował się, że wróci za dwa dni. A co, jeśli wydarzy się coś złego?
Bezzwłocznie ruszył do pokoju Lucyfera z zamiarem zapytania go, czy czuł się na siłach, by wziąć udział w małej wycieczce, ale nie dotarł tam, ponieważ zauważył anioła wchodzącego po schodach prowadzących do piwnicy. Zmarszczył brwi w zdziwieniu. Lucyfer wyglądał nieco inaczej niż zwykle, dziwnie można by nawet rzec. Tajemniczy uśmieszek plątał się na jego ustach, lecz nie był to szczery uśmiech, ten, który okazjonalnie otrzymywał podczas wieczorów spędzonych w łóżku – jakkolwiek to nie brzmiało.
– Co robiłeś na dole? – spytał przyglądając mu się uważnie.
– Nic ważnego – odpowiedział, co oczywiście nie wniosło nic do rozmowy.
– Jak się czujesz?
– Dobrze, dlaczego pytasz?
– Musimy gdzieś pojechać, myślisz, że dasz radę?
– Nie ma powodu, dla którego miałbym odmówić spędzania z tobą czasu.
– Skup się – zbył wypowiedź Lucyfera. – Szwy bolą?
– Swędzą, ale nie jest to nic z czym bym sobie nie poradził.
– Jesteś pewny?
– Owszem.
Sam przez dodatkową chwilę mierzył Lucyfera wzrokiem.
– Okej, spakuj się.
– Co dokładnie?
Archanioł z trudem przemierzył wszystkie schody, po czym stanął u boku Sama.
– Nie wyglądasz najlepiej – stwierdził ze skwaszoną miną.
– Cóż, dziękuję. To nie moja wina, pretensje kieruj do rodziców Nicka i ich genotypów. Chociaż nie, oni nie żyją.
– Nie o tym mówię. Przecież widzę, że chodzenie sprawia ci problem.
– Dam sobie radę, nie traktuj mnie, jakbym miał tylko tysiąc lat.
– Ile tak właściwie masz lat? – Sam nie mógł się oprzeć ciekawości.
– Ciężko stwierdzić, gdy zostało się powołanym do życia przed stworzeniem czasu – sarknął, a kącik ust Sama drgnął minimalnie. – Jestem bardzo stary – przyznał z pobłażliwym uśmiechem, szczerszym niż tamta poprzednia imitacja.
Myśl, że jedna z najstarszych znanych dziejom świata istot stoi tuż przed nim sprawiła, że Sam poczuł się kilkakrotnie mniejszy. Zapominał, że Lucyfer był archaniołem, że na własne oczy widział kreację Boga, że przebywał u Jego boku, że stąpał po ziemi setki tysięcy lat temu. Przestał go tak postrzegać i nie był przekonany, czy to dobrze, że widział w nim uzależnionego od telewizji i głupich filmików o kotach nerda, niegroźnego dla ludzkiej społeczności.
Odebrano mu atrybut wielkości, anielskości, a to właśnie niej tak kurczowo się trzymał, bo to ona mu pozostała, wszystko inne trafił szlag wraz z wypędzeniem do Piekła. Usilnie starał się dać mu do zrozumienia, że nie był jednym ze swoich demonów, że nie był potworem, jak to kiedyś nazwał go Michał, prawdopodobnie sam chciał się do tego przekonać, jakby nie miał stuprocentowej pewności.
W oczach Sama przestał być potworem mniej więcej w momencie, gdy zobaczył go z zafascynowaniem godnym podziwu oglądającego „The Real Housewives of Miami” – skromnym zdaniem Sama; najbardziej żenującego programu wszech czasów.
Upór Lucyfera nie pozwolił mu przyznać, że coś go bolało, dlatego Sam się poddał, zdając sobie sprawę, że i tak nic nie wskóra.
– Nie wiem, ile nam to zajmie, może pojutrze wrócimy.
– Czy znów będziemy się przebierać za FBI?
– Tak – odparł po namyśle. – Na wszelki wypadek spakuj strój i odznakę. Ale zdecydowanie musisz iść do fryzjera. I ty kiedy się ostatni raz goliłeś?
Lucyfer zmarszczył czoło.
– Wczoraj. – Nieobecnie potarł policzek. – Jest aż tak źle?
– Zaczynasz wyglądać jak Dumbledore.
Po wypowiedzeniu tych słów doszło do niego, że nawiązywanie do postaci literackich w rozmowie z Lucyferem to niepewny grunt, ponieważ istniała możliwość, że anioł zwyczajnie nie zrozumie. A nie chciał go ośmieszać.
– Och, ha ha – powiedział bez entuzjazmu i wywrócił oczami.
Sam uśmiechnął się pod nosem.
Chyba go polubił.
– A co z twoim bratem?
– Tego chcę się dowiedzieć – odpowiedział szczerze.

~*~

Siedział w jednej z lóż baru, gdzie Król Piekła kazał na siebie czekać, okazjonalnie przechylając kolejny kieliszek szkockiej. Wybiła godzina szósta, gdy Crowley zaszczycił go swoją obecnością.
– Gdzie Łoś? – zapytał na przywitanie i jednym sprawnym ruchem usadowił się naprzeciw Deana w loży.
– Sam nam dziś nie towarzyszy.
– Wie, gdzie jesteś? Albo z kim jesteś?
– Nie. I wolałbym, żeby tak zostało.
– To małżeństwo długo nie pociągnie – mruknął. – Nie postawisz mi drinka?
Dean westchnął i dał znać kelnerce, która po chwili podeszła do nich ponętnie kołysząc biodrami.
– Co będzie?
– Poolside tropical, mam dziś ochotę na coś egzotycznego.
Kokieteryjny uśmiech Crowleya sprawił, że Dean uświadomił sobie swój błąd. Niewyżyty seksualnie demon z brytyjskim akcentem u boku – łowca widział najbliższą przyszłość w ciemnych barwach.
– Dla mnie dolewka – powiedział, ponieważ na trzeźwo nie wytrzymałby z nim więcej niż piętnaście minut.
– Zaraz wracam, chłopcy.
Demon niezbyt subtelnie rzucił jej ostatnie spojrzenie, po czym wystawił dłonie na stolik i zaczął wystukiwać tylko sobie znany rytm. Wydął usta i rozejrzał się po barze, przez co krew w żyłach Winchestera się zagotowała.
– Będziesz gadał sam czy mam cię zmusić?
– Podoba mi się, dokąd ta rozmowa zmierza. – Założył ręce na piersi. Przynajmniej przestał stukać, za co Dean w duchu dziękował.
– Mówiłeś coś o Pierwszym Ostrzu, rozwiń.
– Ach tak, ten staroć. Cóż, szukałem go.
– Kain wrzucił go do oceanu.
– Tak, wiem, ale czy nie wpadłeś na to, że ktoś może zdołał nas ubiec i przywłaszczył sobie tę starą kość? Przeszukałem każdy skrawek każdego oceanu na tej planecie i nic nie znalazłem.
– Co teraz?
– W przeciwieństwie do ciebie, ja odrobiłem pracę domową. Kain powiedział, że wrzucił Ostrze do najgłębszego miejsca w oceanie, więc naturalnie udałem się do rowu mariańskiego. Zostało zabrane przez bezzałogową łódź podwodną, z której ukradł je asystent biorący udział w jakichś badaniach, który to ponoć sprzedał je portugalskim przemytnikom, a ci z kolei przegrali je w pokera z marokańskimi piratami.
Zakończył swój wywód akurat wraz z przyjściem kelnerki. Dean wpatrywał się w niego nieprzytomnie, oszołomiony tak nagłą dawką informacji i będąc po części zszokowanym – Crowley był przydatny. Brunetka wyłożyła na stół wysoką szklankę z pomarańczowym drinkiem i wieloma kolorowymi parasolkami, a także szklankę ze szkocką, a następnie odeszła.
– Co? – spytał w końcu.
– A to, wiewiórze, że twoje Ostrze przetoczyło się przez wiele rąk. Chyba nie myślałeś, że nadal będzie na dnie rowu mariańskiego?
Tak właśnie myślał.
– Oczywiście, że nie. Nie jestem głupi.
– Polemizowałbym.

~*~

W czasie, gdy Lucyfer pozbywał się zarostu i pakował ubrania, Sam zdążył zrobić dla niego plakietkę. Nie wiedział, czy w ogóle się przydadzą, ale z myślą, że przezorny zawsze ubezpieczony podrabiał podpis Daniela Freemana i ostrożnie przycinał zdjęcie.
Po kilkunastu minutach wyszli z bunkra i wpakowali się do samochodu, który podrzucił im znajomy Sama pracujący w okolicznym warsztacie. Lucyfer usadowił się na siedzeniu pasażera i rozprostował nogi.
– Zapnij pasy – łowca zwrócił uwagę, po czym odpalił silnik.
Sprawdził na telefonie, gdzie zatrzymał się Dean. Droga do Topeki zajmie im ponad trzy godziny, a wliczając do tego potrzebne przystanki – przynajmniej cztery, dlatego przygotował się na długą, prawie dwustumilową podróż w towarzystwie Diabła.

~*~

– Wiesz, gdzie jest teraz? – spytał Dean.
– Ja nie, ale znam kogoś, kto może nam pomóc. – Zamilkł, przez co łowca zaczął się niecierpliwić. – Andre Devlin, kolekcjoner, który to przywiózł Ostrze od piratów i zamierza je sprzedać. Nie martw się, już nas z nim umówiłem.
– Nas? – zdziwił się. – Nie ma żadnych nas i nigdy nie będzie.
– Przyznaj to w końcu, potrzebujesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Po sprawie każdy pójdzie w swoją stronę, ale teraz – zrobił krótką przerwę – jesteśmy partnerami.
To prawda.
Bez Crowleya nie namierzyłby miejsca pobytu Ostrza, jedynej rzeczy, która była w stanie zabić Abaddona, więc chcąc nie chcąc został skazany na Króla Piekła i jego denerwujący sposób bycia.
Gdy tylko znajdzie się w posiadaniu Ostrza, dopilnuje tego, by ich drogi się rozeszły. Nie chciał go zabijać, choć zdarzały się chwile, że marzył o wbiciu mu anielskiego ostrza w sam środek czoła, ponieważ jeszcze kiedyś mógłby się im przydać.
– Dobra, niech ci będzie. Gdzie nas – wypowiedział to słowo z czystą odrazą – umówiłeś z tym całym Andre?

~*~

– Jesteś głodny? – zapytał Sam po godzinie jazdy.
– Nie miałbym nic przeciwko ciepłemu posiłkowi.
Sam przewrócił oczami.
– Mogłeś powiedzieć wcześniej.
– Wcześniej nie odczuwałem takiej potrzeby.
Dwadzieścia mil później Sam zaparkował na parkingu przed małą knajpką. Gestem dłoni nakazał Lucyferowi wyjść z samochodu, co anioł posłusznie zrobił, lecz wykonanie tej czynności kosztowało go wiele wysiłku. Winchester myślał, że Lucyfer był w lepszym stanie.
Zamknął starego Volkswagena i wraz z utykającym na lewą nogę archaniołem powędrował do zajazdu. Lokal na pierwszy rzut oka wydawał się być w opłakanym stanie, ale gdy Sam postawił pierwszy krok, zmienił zdanie. Bywał w gorszych.
Usiedli w budce w rogu knajpy, z dala od innych klientów i nieproszonych spojrzeń, Sam po jednej stronie stolika, a Lucyfer po drugiej. Łowca podał mu kartę ze spisem dań i sam zagłębił się w menu. Nic go nie zainteresowało – wszystko było niesmaczne, nawet zdrowe sałatki, które zdrowe były tylko z nazwy.
– Co chcesz?
Lucyfer przestał mrużyć oczy podczas czytania nazw różnych potraw i popatrzył na Sama.
– Naleśniki.
– Znowu? Już je dzisiaj jadłeś.
– Nie widzę w tym żadnego problemu – odparł niewzruszony.
– Warzywa i owoce też można jeść, nie są trujące.
– Niektóre są.
Sam przetarł oczy. Lucyfer zachowywał się jak Dean.
Nadejście kelnerki przerwało ich rozmowę. Była to wysoka blondynka, o długich, smukłych nogach, włosach skrzętnie upchanych w ciasnym koku i mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi.
– Witam was. Co podać? – Uśmiechnęła się promiennie i zerknęła ukradkiem na anioła.
– Dwie kawy, jedna czarna, druga z mlekiem, naleśniki z…
– Z owocami – blondyn mruknął.
– Z owocami i sałatkę z kurczakiem – dokończył próbując ukryć rozbawienie.
– To wszystko? – zaświergotała.
– Tak, dziękujemy.
– Zaraz wrócę z waszym zamówieniem. – Po tych słowach odeszła.
Sam przyglądał się mężczyźnie siedzącemu po drugiej stronie, uśmiechając się delikatnie. Gdy Lucyfer podniósł na niego wzrok i zauważył jego rozświetlone oblicze, coś w rysach twarzy Porannej Gwiazdy się zmieniło, jakby złagodniały, a wszelkie zmarszczki na ułamek sekundy zniknęły.
– Są tu toalety? – blondyn spytał po minucie.
– Ta. O tam. – Wskazał palcem drzwi.
Kiwnął głową i skierował się do łazienki. Akurat w momencie, gdy zniknął Samowi z oczu, zjawiła się kelnerka z tacą pełną jedzenia i wyłożyła wszystkie talerze na stolik.
– A gdzie ten drugi pan?
– Za chwilę wróci – odpowiedział marszcząc brwi.
– Och, szkoda. – Na jej twarz wstąpiło rozczarowanie. – Mógłbyś mu to w takim razie dać? – Uśmiechnęła się słodko i wręczyła Samowi złożoną serwetkę. Niepewnie chwycił serwetkę i położył ją obok filiżanki, a następnie niezręcznie wpatrywał się w kelnerkę. – Jestem Phoebe, a jak ma na imię tamto niesamowicie gorące ciacho?
Siłą powstrzymał się od parsknięcia.
– Nick.
– Nick – powtórzyła przeciągle rozmarzonym głosem. – Taki przystojniak… Spotyka się z kimś?
– Z tego, co wiem, to nie. Ale chyba nikogo nie szuka – dodał widząc blask w oczach Phoebe.
– Próbować zawsze można. Smacznego.
I odeszła.
– Dzięki – powiedział pod nosem i wsypał do kawy dwie saszetki cukru, którą potem zamieszał plastikowym patyczkiem.
Z niewiadomych przyczyn na widok Lucyfera szybciej zabiło mu serce, a ręce zaczęły się trząść, dlatego zacisnął dłonie w pięści i zabrał się za jedzenie. Anioł spokojnie usiadł na dwuosobowej ławeczce, która skrzypnęła pod jego ciężarem, po czym zajął się swoimi naleśnikami.
– To, uh – podał Lucyferowi serwetkę – to dla ciebie.
– Co to jest. – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
– Numer tamtej kelnerki. Umm... – Sam nie mógł uwierzyć, że właśnie odbywa tego typu rozmowę z Ojcem Grzechu. To było zbyt komiczne i nierealne. – Podobasz jej się – wydukał w końcu, a jego ramiona trzęsły się od tłumionego śmiechu.
Lucyfer popatrzył na niego tępo.
– Uważa, że jesteś przystojny.
Lucyfer zamrugał powoli.
– Och.
Sam dłużej nie wytrzymał, po prostu musiał się roześmiać.
– W sumie nic dziwnego, Nick jest, był, młodym kolesiem.
– Atrakcyjnym kolesiem? – zapytał Lucyfer przekrzywiając lekko głowę.
– Najwyraźniej – rzekł, gdy udało mu się opanować śmiech. – Przynajmniej według Phoebe. Powiedziała mi, że jesteś gorący.
Anioł uśmiechnął się.
– Wy, ludzie, i wasze dziwne określenia. Już myślałem, że nauczyłem się wszystkich, a potem ty mówisz coś równie mylącego – skomentował i schował serwetkę do kieszeni kurtki.
Tym razem Sam nie powstrzymał parsknięcia.
– Czekaj. Zatrzymasz ją?
Blondyn uniósł brwi i swój poprzedni uśmiech zamaskował udawanym zainteresowaniem, zakładając w międzyczasie ręce na piersi.
– Czy coś w tym złego?
– Nie, oczywiście, że nie, dla–dlaczego tak sądzisz?
– No nie wiem, zareagowałeś w taki a nie inny sposób... Chyba nie masz nic przeciwko?
– Ja? Proszę cię. To nie moja sprawa...
Lucyfer najwidoczniej był wielce rozbawiony tą sytuacją, a to się Samowi bardzo nie spodobało. A tym bardziej nie spodobała mu się wizja jego anioła posiadającego numer uroczej Phoebe, mogącego się z nią skontaktować w każdej chwili.
To nie miało znaczenia – i tak zaraz wyjadą z tego miasta.
Resztę kolacji spędzili w ciszy.
Wychodząc z knajpy Sam ostatni raz omiótł spojrzeniem ich stolik, by się upewnić, czy aby przypadkiem niczego nie zapomnieli. Nie potrafił wyjaśnić uczucia, którego go napełniło, gdy zobaczył zmiętą serwetkę leżącą na obitej niebieskim materiałem ławeczce, ale w głębi duszy cieszył się, że ów serwetka nie wylądowała w kieszeni czerwonej, puchowej kurtki.