czwartek, 7 stycznia 2016

29. Zguba


Ogromna to ulga, gdy toniesz i zamiast brzytwy
chwytasz ciepłą dłoń.


Po usłyszeniu tych dwóch słów łowca poczuł, że nadzieja na nowo gości w jego sercu, a ogromny ciężar spada z jego ramion.
– Znaleźliście Lucyfera? – zapytał, podnosząc się nieprzytomnie z bibliotecznego krzesła. – Jak? Gdzie on jest? Co z nim? Jak się czuje? – Sam nie mógł powstrzymać fali pytań wydobywających się z jego ust z prędkością światła.
– Tak dokładnie to jeszcze go nie widziałem, więc nie mogę określić, w jakim stanie się znajduje.
– Gdzie jesteś? I z kim?
– Jestem wraz z Gadreelem w Abeliene, w hrabstwie Dickinson.
– Co tam w ogóle robisz? – zdziwił się Sam.
Książka, którą czytał Dean, poszła w zapomnienie, gdy stanął przy Samie uważnie przysłuchując się ich rozmowie.
– Nie mamy czasu. Musicie jak najszybciej przyjechać do Lincoln Centre, na róg południowej Broome i Dziewiątej.
– On tam jest? – Serce podeszło mu do gardła.
– Tak. Będziemy tam na was czekać.
– Okej, dzięki Cas, zaraz będziemy.
Sam czym prędzej się rozłączył.
– Co jest? – spytał Dean.
– Jedziemy do Lincoln Centre, znaleźli Lucyfera.

~*~

GODZINĘ WCZEŚNIEJ

– Jesteś pewny, że to tutaj?
– Tak.
Castiel rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu jakichś znaków, lecz nic nie wskazywało na to, że miało się tu odbyć spotkanie dwóch liderów anielskich grup. Nie wyczuwał obecności innych aniołów, jednak postanowił uwierzyć Gadreelowi na słowo i razem z byłym strażnikiem Ogrodu stawił się niedaleko wyznaczonego przez Bartłomieja miejsca na Eden Road. Zastanawiał się nad tym, jak potoczy się ów spotkanie – czy tak samo, jak poprzednie? Obawiał się, że w wyniku sprzecznych poglądów jego i Bartłomieja może dojść do rozlewu krwi, a tego naprawdę chciał uniknąć, bowiem wiedział, że przelało się jej za dużo. Liczny odsetek aniołów poległ z powodu wypędzenia z Nieba, nie potrzebowali więcej…
Gadreel czujnie obserwował okolicę. Co rusz zaciskał i rozluźniał szczękę, i faktycznie, miał się czego bać: nie dość, że w każdej chwili mógł zostać odkryty przez podwładnych Metatrona, to na dodatek pchał się w sam środek toczonego między Malachiaszem a Bartłomiejem sporu, który prawdopodobnie skończy się niefortunnie dla którejś ze stron. Nie mogli dopuścić do zjednoczenia sił tych dwóch aniołów, nie teraz, gdy w zastępach Skryby planowano powstanie – Castiel nie chciał sobie wyobrażać, ile braci utraciłoby w tej bitwie życie. Owszem, dzięki pojawieniu się Michała wiara wielu skrzydlatych została umocniona, ale równie wielu z nich było świadomych konsekwencji, jakie przyniesie ze sobą ucieczka Michała z Klatki. Michała kojarzono z boską bronią, lecz nawet częściej z tym, który uśmierci Lucyfera. Pojawiały się pytania, Gadreel wspominał – anioły niepokoiły się, bo obecność Michała świadczyła także o obecności Lucyfera, gdzieś tam, ukrywającym się, knującym, jak zgładzić świat. Anioły nie miałyby się gdzie podziać, gdyby Lucyfer dokonał swego. Niebo zamknięte, więc przyszło im się zadomowić na Ziemi; część z nich zapewne zdołała się przyzwyczaić do swojego życia i wizja zachwiania spokoju nie wydawała im się miła, a tym bardziej – konieczna.
Zaledwie cztery osoby wiedziały, że do tego nie dojdzie. Lucyfera pozbawiono łaski. Castiel czym prędzej musiał się dowiedzieć, czy Michał wie cokolwiek.
– Widzę ich – zakomunikował Gadreel, wyrywając go tym samym z przemyśleń.
– Oby nam się udało.
Chcieli tylko porozmawiać, załagodzić sytuację. Nie zaplanowali wielkiego ataku, masakrycznej rzezi i obrzucania się wnętrznościami – Castiel mentalnie zanotował, że powinien skarcić Sama za zmuszanie go do oglądania „Hannibala".
Jak wszystko, wyczuwanie anielskich łask miało swoje ograniczenie. Gdyby nie fakt, że zauważyli Bartłomieja wysiadającego z czarnej limuzyny, nie zorientowaliby się, że w ogóle przyjechał. Chwilę później pod opuszczoną fabrykę podjechała stara, zardzewiała furgonetka, z której wysiadł Malachiasz w towarzystwie Aurediasza i Tadeusza. Castiel kątem oka ujrzał, że Gadreel cały zesztywniał i odruchowo sięgnął po anielskie ostrze.
– Gadreelu, załatwmy to polubownie.
– Z Tadeuszem nie można załatwiać rzeczy polubownie.
Niższy anioł chciał coś dodać, ale rozmyślił się. To na Tadeusza spadł obowiązek pilnowania Gadreela w anielskim więzieniu, czego 'pilnowaniem' raczej by nie określił, sądząc po wyglądzie łaski strażnika Ogrodu – zdewastowanej, zepsutej, ledwo się tlącej.
– Bądź silny, bracie – powiedział jedynie i poklepał drugiego anioła po ramieniu. Gadreel spojrzał na dłoń Castiela w konsternacji. – Ludzie się tak pocieszają – wyjaśnił.
– Dziękuję.
Castiel zabrał dłoń z ramienia Gadreela i powolnym, ale pewnym krokiem ruszył do drzwi opuszczonej fabryki produkującej sprzęt ogrodniczy. Nie miał pojęcia, co zastanie po wkroczeniu do środka. W tym momencie, bardziej niż kiedykolwiek, liczył na wsparcie Gadreela. Nie wahał się przy wejściu, pchnął metalowe drzwi, które zaskrzypiały nieprzyjemnie, a zaraz po nim do budynku wszedł Gadreel. Wzrok wszystkich zgromadzonych aniołów spoczął na nieproszonej dwójce. Bartłomiej uśmiechnął się szeroko, a jego oczy przepełniał obłęd.
– No proszę, kogo tu przywiało! – zawołał na przywitanie.
– Mówiłeś, że to tajne spotkanie! – syknął Malachiasz i zrobił krok w tył.
– Sam jestem zaskoczony. – Castel i Gadreel zbliżyli się do pozostałych skrzydlatych. – Skąd się tu wziąłeś, jeśli mogę spytać?
– To nie jest ważne.
– A kogóż to moje piękne oczy widzą? – zapytał głośno Tadeusz i wyszedł naprzeciw wysokiemu aniołowi stojącemu obok Castiela. – Czyż to nie jest Gadreel we własnej osobie?
– Tadeusz – powiedział Gadreel, głos jego zadrżał niebezpiecznie.
– Gadreel? – odezwał się Bartłomiej. – Ale nie ten Gadreel, który wpuścił węża do Edenu? A niech mnie! To naprawdę ty!
Anioły zaczęły szeptać między sobą, lecz Castiel nie zwracał na to uwagi będąc zbyt przejętym stanem mentalnym Gadreela, martwiąc się, by ten nie dał się sprowokować.
– Castiel! Powiedz mi, od kiedy to bratasz się z największym zdrajcą w całej anielskiej historii, bo naprawdę mnie to ciekawi. – Uśmiech Bartłomieja pogłębił się. – Albo nie, nie mów. W sumie to nie powinienem być zdziwiony; ciągnie swój do swego.
Kryjący się za Bartłomiejem Kerubiel i Netzach zaśmiali się paskudnie.
– Czego tu szukacie? To nie wasza sprawa!
– Przyszliśmy porozmawiać – Castiel odpowiedział na pytanie Malachiasza. – A z racji tego, że jesteście aniołami, jest to i nasza sprawa.
– Nie wydaje mi się – parsknął Tadeusz przyglądając się Gadreelowi z dziwnym błyskiem w oku.
– Co, jeśli my nie chcemy z wami rozmawiać? – spytał Malachiasz gniewnie.
– W takim razie macie problem, ponieważ nie wyjdziemy stąd, póki nie…
– Póki co? – Alkiasz przerwał Castielowi. – Póki nie dostaniecie informacji o waszym koleżce?
– O czym ty mówisz?
– Czy wszyscy znajomi Winchesterów muszą udawać głupców?
– Oni nie udają – wtrącił Bartłomiej rozbawiony sytuacją. Castielowi do śmiechu w żadnym stopniu nie było.
– Łowca imieniem Nick. Mówi ci to coś? I nie próbuj się wymigiwać, Eremiel widziała, jak wchodzi i wychodzi z tego waszego bunkra.
– Zamknij się – warknął Malachiasz.
– Nick? Dlaczego nic o nim nie wiedzieliśmy? – Bartłomiej spytał dwójkę swych sługusów.
– Bardzo dobrze go ukrywali – skomentował Tadeusz. – Niestety nie tak dobrze, by zdążył nam umknąć.
Olśnienie spłynęło na niego w jednej sekundzie – naczynie Lucyfera miało na imię Nick i to właśnie Malachiasz był odpowiedzialny za jego porwanie! Musiał niezwłocznie powiedzieć o tym Samowi.
– Gdzie go trzymacie?
– A co ci po nim?
– To… to mój przyjaciel.
– Jakież to urocze.
– Gdzie go trzymacie? – Castiel ponowił pytanie czując, jak wzbiera w nim złość.
– Nie ma opcji. Chociaż… Skoro już tu jesteś, chyba nie będzie nam więcej potrzebny. I tak nie chciał gadać. – Tadeusz uśmiechnął się szatańsko, spoglądając znacząco na milczącego Gadreela.
– Wiecie, znudziło mnie to przedstawienie. Może byśmy…
Lecz Bartłomiejowi nie dane było dokończenie zdania, bo anielskie ostrze należące do Gadreela ni stąd ni zowąd zanurzyło się w czole Tadeusza aż po rękojeść, ucinając wszelkie jego uwagi. Anioł oddychał głośno wpatrując się w ciało swego dawnego oprawcy leżące na zakurzonej podłodze, bez życia.
– Sukinsyn! – krzyknął Malachiasz. – Zabij go!
Alkiasz w jednym momencie ruszył z miejsca, trzymając w dłoni ostrze, i natarł na Gadreela, który jednak zrobił sprawny unik i bez problemu popchnął Alkiasza na ziemię. Castiel nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję, bo Kerubiel rzucił się na niego i uderzył go w twarz. Netzach dołączył do niego po sekundzie.
Mieli marne szanse, stwierdził próbując odepchnąć od siebie łapska Kerubiela i Netzacha, ale na widok Gadreela zadającego cios za ciosem, miażdżącego twarz Alkiasza, solidnie się zastanowił. Gadreel przeszedł więcej treningów niż którykolwiek z anioł z któregokolwiek garnizonu, przygotowywany do bronienia bram do Ogrodu przed niechcianymi gośćmi. Był sprawny. Był szybki. Nim Castiel zdążył wyciągnąć anielskie ostrze, Gadreel stał tuż obok i zajął się Netzachem. Chwycił go za garnitur i odrzucił prawie na drugi koniec sali, gdzie wylądował na starych, metalowych szafach, łamiąc je z głośnym hukiem. Castiel widząc siłę Gadreela cieszył się, że nie był jego wrogiem. Nie tracąc czasu zaatakował Kerubiela anielskim ostrzem, lecz chybił, przez co potknął się o własne nogi, a Kerubiel, wykorzystując chwilę nieuwagi, ponownie zderzył swoją dłoń z twarzą czarnowłosego anioła, czym sprawił, że ten zachwiał się lekko. Następnie złapał ramiona Castiela i kolanem uderzył go w brzuch. Castiel na oślep machał anielskim ostrzem, nie trafiając raz po raz, podczas gdy Gadreel był zajęty Bartłomiejem. Malachiasz również dołączył do bójki. Bartłomiej okazał się być trudnym przeciwnikiem, bo z łatwością unikał ciosów napastnika i z pomocą Malachiasza powalił Gadreela na podłogę.
Kiedy Castiel w końcu odzyskał równowagę, udało mu się złapać rękę Kerubiela i wykręcić ją aż za plecy anioła, dzięki temu zyskał czas na wbicie ostrza w jego kark. Kerubiel martwy padł na ziemię. Castiel oddychał głęboko i wierzchem dłoni otarł krew kapiącą z nosa, którą potem wytarł w swoją białą koszulę, zostawiając na niej czerwoną smugę. Malachiasz i Bartłomiej na przemian katowali twarz Gadreela, dlatego Castiel cicho zakradł się od tyłu z zamiarem zaatakowania Bartłomieja. Zależało mu na żywym Malachiaszu. Na nieszczęście Castiela Malachiasz go zauważył i z furią w oczach podszedł do niego, dzierżawiąc w obu dłoniach anielskie ostrza.
– To nie musi się tak kończyć – rzekł Castiel cofając się.
– Najwidoczniej musi, bracie. Nie ma innego wyjścia, wygrają najsilniejsi, a ci, którzy bali się walczyć o władzę, sczezną pod naszymi stopami – wymruczał Malachiasz idąc powoli w jego kierunku.
Castiel słyszał w oddali łamiące się kości Gadreela i modlił się o to, by anioł wytrzymał. Jeszcze tylko chwila i będzie po wszystkim.
– Gdzie jest Nick? – zapytał Castiel.
– Nie zmieniaj tematu. To ty jesteś odpowiedzialny za to, co się dzieje między aniołami. Mam nadzieję, że przepełnia cię duma. – Zarechotał potwornie.
– Przepełnia mnie odraza na widok takich, jak ty. Anioły miały pilnować ludzi, pomagać tym, którzy sami sobie pomóc nie mogą.
– Cóż, najwyraźniej plany uległy drobnym zmianom.
Malachiasz szybko uniósł jedno ostrze i rzucił nim w Castiela. Unik Castiela był jednak zbyt wolny, bo anielska broń wbiła się głęboko w jego udo. Zaciskając zęby wyciągnął zakrwawione ostrze i utykając na jedną nogę podszedł do wroga.
– Nie chcę walczyć – wydyszał czując, że traci siłę.
– Chyba nie masz wyboru.
– Nie zabiję cię, jeśli mi powiesz, gdzie jest Nick – obiecał Castiel.
Zbolały jęk Bartłomieja wypełnił pomieszczenie, przez co obaj spojrzeli na Gadreela z trudem podnoszącego się z ziemi. Kroczył w kierunku Bartłomieja, który dłonią zakrywał szyję.
– Dlaczego ten Nick jest dla ciebie taki ważny? – spytał Malachiasz obracając między palcami ostrze.
Castiel nie miał czasu. Natarł na Malachiasza; uderzył go w policzek, lecz aniołowi ten cios zbytnio nie zaszkodził, bo jedynie pokręcił głową i niebezpiecznie zbliżył swoje ostrze do klatki piersiowej Castiela. Castiel odsunął się w porę i sam wymierzył w Malachiasza ostrzem, uważając, by nie zadać mu śmiertelnej rany. Ostrze rozerwało materiał na ramieniu Malachiasza i delikatnie rozcięło skórę, z której wydobył się niebieski blask.
– Gdzie trzymacie Nicka?! Mów!
Nagle poczuł zastrzyk energii, nie wiedział, co było jego powodem, ale nie chciał tracić czasu na zastanawianie się. W dwóch sprawnych ruchać powalił Malachiasza na podłogę i wręcz wyrwał ostrze z jego dłoni, które następnie odrzucił za siebie, a swoja broń przystawił do jego gardła.
– Gdzie?!
– L–Lincoln Centre – wyjąkał.
– Dokładniej!
– Róg Południowej Broome i Dziewiątej…
Castiel jeszcze przez jakiś czas trzymał ostrze wymierzone w gardło anioła, ale postanowił, że tym razem oszczędzi mu życia. Wstał i podszedł do Gadreela i Bartłomieja, na zmianę okładających się pięściami.
– Castiel… – powiedział słabo Gadreel i chyba próbował wskazać coś palcem, lecz Castiel nie był pewny, bo Bartłomiej chwycił rękę wysokiego anioła i wygiął ją pod bolesnym kątem.
Castiel odwrócił się za siebie i, dzięki Bogu, zrobił to w samą porę, bo zdążył zobaczyć Malachiasza unoszącego anielskie ostrze nad jego głową. Castiel w mgnieniu oka przygotował swoje ostrze, po czym wbił je w żołądek Malachiasza.
– Przepraszam – rzekł cicho.
Bartłomiej puścił Gadreela i zrobił kilka kroków w tył.
– Ty… Zapłacisz mi za to! – krzyknął patrząc na ciało Malachiasza. – Nie daruję…!
I w tej samej chwili Bartłomiej zniknął.
Castiel dyszał ciężko i omiótł spojrzeniem starą fabrykę. Netzach wciąż się nie ocknął.
– Muszę zadzwonić do Sama – powiedział i wyciągnął z kieszeni telefon.

~*~

TERAZ

Dean nie szczędził silnika, mocno wciskając pedał gazu. Sam był mu za to wdzięczny.
Zmierzali do hrabstwa Lincoln z zawrotną prędkością. Sam starał się opanować bijące serce i trzęsące się dłonie, jednak po prostu nie potrafił się uspokoić, gdy wiedział, że już za kilkanaście minut ujrzy Lucyfera.
– Ta pieprzona droga chyba nigdy się nie skończy – mruknął Dean.
To stwierdzenie ani trochę go nie pocieszyło. Chciał jak najszybciej przy nim być, upewnić się, że wszystko z nim w porządku, że mogą razem wrócić do bunkra.
Po dwudziestu minutach dotarli na miejsce. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to zakrwawione ubrania Castiela i… Gadreel. Gadreel stojący bezkarnie, zupełnie tak, jakby nie miał nic na sumieniu, jakby wcale nie przysporzył Winchesterom żadnych problemów. Krew zagotowała się w żyłach Sama na widok anielskiego zdrajcy.
Dean w tym czasie podszedł do Castiela i obejrzał jego rany, szepcząc pod nosem, ale Sam całą swoją uwagę skupił na wysokim aniele.
– Jest w tym magazynie – powiedział Castiel i skinął na niewielki budynek znajdujący się kilka stóp od nich.
Zimny wiatr rozwiewał poły castielowego prochowca ujawniając więcej dziur w koszuli i dodatkowe plamy krwi.
– Co się stało? – zapytał zaniepokojony Dean, lecz Castiel nie miał czasu na odpowiedź, bo Sam ruszył w kierunku magazynu.
Wparował tam bez wahania.
Na początku nie widział nic prócz starych gratów, zakurzonych i zniszczonych. Wszedł głębiej, a za nim pozostała trójka rozglądająca się na boki. Minął wielką szafę przepełnioną kartonowymi pudłami i zatrzymał się w miejscu, bowiem na środku magazynu zobaczył krzesło, a na nim związane coś, co przypominało ludzką sylwetkę. Zrobiło mu się niedobrze, gdy rozpoznał czerwoną kurtkę, w którą odziane było to coś. Na ułamek sekundy stracił grunt pod nogami. Chwiejnym krokiem zbliżył się do krzesła oświetlanego przez blask księżyca wpadający przez małe okienko, błagając w duchu Boga, by to coś nie okazało się być Lucyferem.
Sam padł na kolana przed związaną osobą.
To był Lucyfer.
Żołądek łowcy wykonał nieprzyjemne salto, gdy drżącą dłonią dotknął twarzy archanioła, spuchniętej, pełnej rozcięć, prawie fioletowej.
– Nie… – szepnął. – Nie. Nie, nie… Nie. Lucyfer. Hej, Lucyfer, ocknij się. – Delikatnie potrząsnął ramionami anioła, by go obudzić, ale i nie sprawić więcej bólu. – Lucyfer. Hej...
Był nieprzytomny i nic nie wskazywało na to, aby miał się obudzić w najbliższej przyszłości. Przez liczne dziury w koszulce mógł dostrzec jego poranioną klatkę piersiową, krew wokół niektórych rozcięć była zaschnięta, ale z innych nadal się sączyła.
– Cas… Cas! Cas! Chodź tu! – krzyknął, a Lucyfer poruszył się lekko. Castiel zjawił się natychmiast i zakrył usta dłonią. – Ulecz go. – Spojrzał twardo w niebieskie oczy przyjaciela.
Anioł przyłożył dwa palce do brudnego czoła Lucyfera i Sam czekał, aż Lucyfer otworzy oczy, aż się uśmiechnie i powie coś niebanalnego.
Jednak tak się nie stało.
– Przykro mi, Sam, ale nie mogę.
– Co to niby, kurwa, znaczy? – warknął i ujął zmasakrowaną twarz Lucyfera w dłonie. – Lucyfer… Proszę, obudź się. To ja.
Gdy zjawił się Dean i Gadreel, anioł zaciągnął się powietrzem i stanął jak wryty.
– Czy… czy to jest… – Nie mógł dokończyć zdania.
Castiel kiwnął głową.
– Pomożesz nam? – spytał czarnowłosy anioł.
– Nie.
Gadreel zniknął. Dean uniósł brwi i podszedł do Sama.
– To on? Jezu, co oni mu zrobili – skomentował.
– Odwiążmy go.
Castiel wraz z Deanem zajął się rozplątywaniem grubego sznura z nadgarstków i kostek Porannej Gwiazdy, a Sam nie znalazł w sobie siły choćby na najmniejszy ruch. Tępo patrzył na swojego anioła.
– Lucyfer, proszę, obudź się.
Gdy w końcu uwolnili archanioła, Sam postanowił wziąć go na ręce i zanieść do Impali, jednak Castiel zatrzymał go ruchem dłoni.
– Są tu inne anioła.
– Mam to w dupie, zabieram go stąd – prychnął i z trudem chwycił pokiereszowane ciało Lucyfera.
– Sam, może lepiej... – zaczął Dean, a otrzymawszy od brata piorunujące spojrzenie, zamilkł.
– Nie po to go odzyskałem, żeby znów go stracić. Zabieram go do auta, idziesz ze mną? – W jego głosie pobrzmiewała nuta wyzwania. Dean przewrócił oczami.
– Jak znajdę chociaż kropkę z krwi na siedzeniu, to nie ręczę za siebie.
Sam wsunął rękę pod kolana archanioła, a drugą ulokował na jego plecach, po czym go podniósł, nieco się chwiejąc. Nie należał do lekkich, lecz Sam cieszył się, że mógł czuć ciężar Lucyfera na swoich rękach.
W drodze do Chevroleta, archanioł leniwie uchylił jedną powiekę.
– Sam… – wychrypiał ledwo słyszalnie.
Sam potknął się słysząc swoje imię wypowiadane głosem Lucyfera.
– Już dobrze, już wszystko dobrze – wymamrotał. Jeszcze parę kroków i będą w samochodzie. Bezpieczni.
– Tęskniłem. – Krzywy uśmieszek wpełzł na spękane usta anioła.
Sam zmarszczył brwi, ponieważ zachowanie Lucyfera było dość dziwne. Rzadko się uśmiechał, prawie nigdy, może nie licząc czasu, który spędzał przed telewizorem, dlaczego więc uśmiechał się teraz?
– Jak się czujesz?
– Jakbym umierał? – odrzekł beztrosko.
Dean otworzył drzwi ułatwiając mu tym wpakowanie Lucyfera do środka, gdzie ułożył go w pozycji siedzącej i usiadł obok niego.
– Co cię boli? Chcesz jechać do szpitala? – wypytywał Sam.
Dean usiadł za kierownicą, a Castiel na siedzeniu pasażera, po czym łowca przekręcił kluczyk i odjechał spod magazynu.
– Sam… Cieszę się, że nic ci nie jest – powiedział cicho.
– Mi? Cholera, Lucyfer, to ciebie prawie zatłukli na śmierć. Dlaczego martwiłeś się o mnie? – spytał równie przyciszonym głosem.
– Dobrze wiesz. – Lucyfer zakaszlał, a dźwięk ten był dla ucha bardzo nieprzyjemny.
Dla Lucyfera zapewne tym bardziej. Stróżka krwi polała się z jego ust.
– Lucyfer… – Anioł przymknął oczy. Jego głowa opadała na oparcie tylnej kanapy, więc Sam zadecydował, że lepszym wyjściem będzie, jeśli Lucyfer położy się na jego kolanach. – Połóż się.
Blondyn wykonał polecenie bez żadnego sprzeciwu – zgiął nogi, a głowę ułożył na jego kolanach.
Sam ze ściśniętym sercem przyglądał się twarzy Porannej Gwiazdy. Z trudem go poznał. Jego powieki zamykały się samoistnie, co nie było dobrym znakiem.
– Nie zasypiaj.
– Jestem zmęczony.
– Rozumiem, ale proszę cię, żebyś nie zasypiał.
– W takim razie mów do mnie.
– O czym chcesz posłuchać?
Nie musiał szeptać, ponieważ Dean i Cas byli zajęci własną rozmową, ale i tak to robił, zupełnie, jakby to była jakaś tajemnica. Lucyfer również odpowiadał szeptem, ale z innego powodu – gardło archanioła było tak suche, a głos niesamowicie zdarty, więc Sam uznał, że Lucyfer nie mógł dać z siebie więcej.
– Co robiłeś przez ten czas?
– Szukałem cię.
– Naprawdę?
Sam ostrożnie odklejał pojedyncze włosy z czoła Lucyfera.
– Tak. Gdyby nie Cas…
– Nie chcę o nim słuchać.
– Okej. Mieliśmy jedną sprawę w Iowa. Polowaliśmy na zmorę. Mówię ci, to było męczące…
Lucyfer podczas wywodu Sama przyłożył mniej spuchnięty policzek do podbrzusza łowcy i Sam dostrzegł mały uśmiech plątający się po jego wargach. Sam natomiast delikatnie przeczesywał palcami brudne włosy, już nie tak jasne. Co jakiś czas przypominał archaniołowi, że miał nie zasypiać, bowiem, gdyby zasnął, istniało ryzyko, że mógłby się nie obudzić, a tego sobie Sam nie wyobrażał. Anioł okazjonalnie wydawał z siebie ciche dźwięki, lecz przez większość drogi powrotnej zwyczajnie słuchał opowieści Sama.

~*~

Gdy dojechali do bunkra, Sam z pomocą Deana przetransportował Lucyfera do pokoju anioła, gdzie starannie ułożyli go na łóżku. Młodszy łowca zdjął czerwoną kurtkę i odrzucił ją w kąt, a Dean zniknął gdzieś w wielkim budynku. Sam następnie przyniósł z łazienki miskę z ciepłą wodą i szmatkę w celu wyczyszczenia ran Porannej Gwiazdy, a także igłę i specjalne nici, by zaszyć głębsze rozcięcia. Bez skrępowania pozbył się flanelowej koszuli i koszulki – jego ulubionej, z zespołu Lynyrd Skynyrd – i wilgotną szmatką zaczął przecierać zaschniętą krew i kurz ze skóry drugiego mężczyzny. Woda po kilku minutach zmieniła barwę na brunatną, dlatego Sam poszedł ją wymienić. Gdy wrócił, Lucyfer przyglądał się wyjątkowo głębokiej dziurze w swoim udzie, którą otaczała poszarpana skóra.
Sam dokończył względne obmywanie śladów krwi i zabrał się za szycie. Lucyfera syczał za każdym razem, gdy łowca wbijał igłę.
– Wybacz, ale muszę cię zszyć.
– Zdaję sobie z tego sprawę, co nie zmienia faktu, że nadal boli – mruknął niezadowolony.
– Będzie bolało przez następne dwa tygodnie.
– Nienawidzę być człowiekiem.
Sam zawiązał nić, którą odciął przy małym supełku.
– Czasem jest fajnie.
– Jeszcze tego nie doświadczyłem.
– Może kiedyś ci się uda. Chcesz się czegoś napić?
– Tak, gardło mnie pali.
Winchester skierował się do kuchni, gdzie do szklanki nalał wodę, a z szafki wyciągnął opakowanie tabletek przeciwbólowych. Wrócił do Lucyfera po niespełna dwóch minutach. Postawił szklankę i tabletki na stoliku, do których Lucyfer dobrał się niemalże od razu.
– Co to za ślady? – spytał wskazując na przedramię anioła, gdy ten odkładał szklankę.
– To? – Lucyfer uniósł rękę i zbadał ją wzrokiem. – To po igłach.
– Jakich igłach? – zaciekawił się Sam.
– Alkiasz wstrzykiwał mi coś do żył.
Sam zmarszczył brwi, po czym uklęknął, by dokładniej przyjrzeć się sinym śladom.
– Wiesz co to było?
– Jakiś środek odurzający, chcieli ze mnie wyciągnąć informacje. Myśleli, że jestem waszym znajomym, łowcą.
– O Boże…
– Nie wymieniaj imienia mojego Ojca na daremno – zażartował Lucyfer.
– Jak się teraz czujesz?
– Czuję pulsowanie w czaszce, a wszystkie rany szczypią, i boli mnie lewa połowa twarzy. Mogę narzekać, ale robić tego nie będę, bo jestem świadom, że to w końcu ustanie.
– Tabletki uśmierzą ból.
Sam powrócił do zszywania. Wiedział, że Lucyfer go obserwuje. Nie przeszkadzało mu to, był zbyt wdzięczny za powrót archanioła, by przejmować się jego palącym wzrokiem.
Opatrywał rany przez pół godziny, okazjonalnie zagadując Lucyfera z zamiarem odciągnięcia jego uwagi od paraliżującego bólu, a po skończeniu wstał i odetchnął zmęczony. Z pewnością było już grubo po północy.
– Sam?
– Tak?
Lucyfer widocznie zastanawiał się nad słowami, które chciał wypowiedzieć, bo mnóstwo zmarszczek pokryło jego czoło.
– Chciałem ci podziękować.
– Nie ma za co. Nie możesz przecież chodzić z niezszytą skórą, jeszcze by ci coś wypadło.
– Nie mówię o tym.
– A o czym? – Teraz to Sam zmarszczył brwi.
– Ja… słyszałem cię.
– Kiedy?
Sam nic nie rozumiał. Może ten środek odurzający nadal krążył w jego krwiobiegu?
– Przez cały ten czas.
Łowca otworzył usta i wybałuszył oczy.
– Ty… S–serio? Słyszałeś? Wszystko?
– Owszem.
Nagle Sam poczuł się całkowicie obnażony przed pozszywanym aniołem leżącym na łóżku. Jak to było w ogóle możliwe?!
– Och – powiedział jedynie. – Och – powtórzył.
– Tego nam nie odbiorą – rzekł i uśmiechnął się ciepło. A raczej tak ciepło, jak pozwalała mu na to spuchnięta twarz.
– Okej. Um, zdrowiej? Dobranoc? – wypalił i szybko wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami. – Muszę się napić – wymamrotał pod nosem.
I tak też zrobił.
Na szczęście wiedział, gdzie Dean ukrywał swoją ulubioną szkocką, więc bezproblemowo zdobył upragniony trunek. Nie kłopotał się ze znalezieniem szklanki – pił prosto z butelki. Pił, by pozbyć się dziwnego czegoś z żołądka, by utopić w alkoholu wcześniejsze obawy o stan zdrowia Lucyfera, by zabić wrażenie, że się wygłupił.
Kto normalny modlił się do pieprzonego Lucyfera?!
Komu normalnemu Lucyfer dziękował za modlitwy…
Sam opadł bezradnie na jedno z wielu bibliotecznych krzeseł, gdzie kilka godzin temu otrzymał od Castiela wiadomość, że znalazł Poranną Gwiazdę. Otwarte książki przypominały o niedokończonych poszukiwaniach sposobu na pozbycie się Kainowego Piętna, ale Sam nie potrafił się na tym skupić. Lucyfer słyszał jego modlitwy. Każdą wieczorną modlitwę o to, by się znalazł, by był cały i zdrowy, wszystkie niewypowiedziane wyznania… Lucyfer to słyszał.
Ależ z niego głupiec! Oczywiście, że słyszał! W końcu był jego aniołem – z naciskiem na 'był' – a łącząca ich więź wcale nie wyparowała!
Dean mógł mówić, co chciał, ale Sam i Lucyfer wciąż byli połączeni, a to znaczy, że Sam miał możliwość komunikowania się z archaniołem.
Sam wypił znaczną część szkockiej myśląc, że to pomoże mu w uspokojeniu się. Nie przewidział jednak tego, że alkohol nigdy nie był najlepszym wspomagaczem w rozwiązywaniu problemów, a tym bardziej w rozkładaniu skomplikowanych myśli na czynniki pierwsze. Szkocka zostawiała za sobą przyjemne, rozgrzewające pieczenie w gardle.
Lucyfer był w bunkrze. Był niedaleko. Mógł do niego w każdej chwili pójść. Ale czy chciał? Zwłaszcza teraz, gdy się dowiedział, że archanioł słyszał jego modlitwy?
Odpowiedź brzmiała: tak.
Chciał do niego pójść.
Pieprzyć wszystko – chciał być z Lucyferem. Pragnął tego ponad wszystko. Chciał z nim porozmawiać, chciał go dotknąć, chciał go trzymać w objęciach, tak, jak to sobie wyobrażał przed snem aż po dziś dzień. Chciał dać Lucyferowi do zrozumienia, że wcale go nie nienawidził, a w modlitwach zawarł całą prawdę. Przede wszystkim chciał, aby archanioł wiedział, jak bardzo był dla niego ważny. Cholernie ważny! Przez ostatnie tygodnie zdołał zrozumieć Lucyfera, polubić go, może nawet udało im się zaprzyjaźnić. Na nowo odbudował zaufanie do archanioła. Przestał postrzegać go jako swojego największego wroga, a jako kogoś, na kogo był skazany. I taki los wcale nie wydawał mu się jakoś okropny.
Z lekkim trudem zakręcił butelkę i wstał z krzesła, które wydało z siebie niebezpieczny dźwięk. Ruszył do pokoju, w którym znajdował się archanioł. Musiał z nim być. Teraz, natychmiast. Złapał klamkę – jedną z dwóch, przeklęty alkohol – i otworzył drzwi, a następnie wszedł do ciemnego pomieszczenia, gdzie leżała jedna z najważniejszych osób jego życia.