Czy kiedykolwiek doświadczyłeś czegoś tak cudownego,
że kiedy zostało ci to odebrane, twoje życie było nie do zniesienia?
Nie miał pojęcia, jak długo to trwało. Czas zaczął zlewać się w wielką papkę, trwającą od jednego mrugnięcia powieką do drugiego. Nie wiedział nawet, ile zajmowało mu dane mrugnięcie – czy był nieprzytomny ułamek sekundy, cały dzień, czy może kilka minut. Kontrola nad własnym ciałem zniknęła przy podaniu czwartej dawki tego czegoś, czym faszerował go anioł o wyjątkowo ciężkiej ręce. Imię ów anioła akurat wyleciało mu z głowy.
Z jego głowy pełnej obrazów, przewijających się przed oczami; przestał rozróżniać, które były prawdziwe, a które jedynie wytworem jego wyobraźni. Ich punktem wspólnym było to, że wszystkie się rozmazywały, spływały, skręcały, postaci zmieniały kształty, nagle chude i wysokie, w następnej chwili grube, o nienaturalnych proporcjach, otaczająca go sceneria nabierała i traciła barwy, znienacka pojawiały się dziwne przedmioty, aż kolorowy chaos zamieniał się w czerń. W tej czerni słyszał głos. Bardzo piękny głos, najpiękniejszą melodię, jaką kiedykolwiek słyszał, i zatracał się w niej, jakby zwiastowała mu koniec jego cierpień, że już za niedługo ból istnienia ustanie, że będzie lepiej.
Nie rozumiał słów ani sensu wypowiadanych zdań – trzymał się samej barwy głosu, tonacji, trzymał się tego, bo właśnie w tym momencie wydawało mu się, że ten głos był ostatnią rzeczą, która mu została.
Anioły przestały wstrzykiwać mu tę substancję nieokreślenie dawno temu. Żałował. Wraz z każdą dawką czuł, że się uwalnia i opuszcza ten ludzki garnitur, że szybuje, jak to ongiś mógł uczynić, a jego zmęczony umysł się rozjaśniał. Nie było tam trosk. Nie było tam zmartwień. Nie było tam rozmyślań, jak odzyskać łaskę. Nie było tam myśli o Michale. O Samie. O Ojcu. Były tylko obrazy, którym i tak nie poświęcał uwagi – nie potrafił.
Co jakiś czas przychodził Tadeusz, a wszystkie jego wizyty wyglądały tak samo: zadawał pytania, nie otrzymywał odpowiedzi, bił go. Uderzenia chyba zaliczały się do bolesnych, ale Lucyfer nie mógł tego stwierdzić, prawdopodobnie dlatego, bo nie czuł ciała. Nie czuł bólu. Albo czuł? W każdym razie, jeśli czuł, nie wiedział. Lub natychmiast zapominał, bo po co miał rozpamiętywać tak okropne rzeczy…
Otwierał oczy, ale pot spływający z czoła zasłaniał mu pole widzenia. Pot i krew i łzy i woda i kurz i ziemia. Pokrywała go warstwa brudu – przynajmniej tak sądził – ale to nie miało żadnego znaczenia. Nic nie miało żadnego znaczenia, a to znaczy, że wszystko miało znaczenie. Lecz skoro wszystko było ważne, to czy cokolwiek było ważne?
Z pewnością Bóg był ważny. O ile jeszcze tu tkwił. O ile w ogóle tu kiedykolwiek tkwił i nie ulotnił się zaraz po stworzeniu pierwszego sahelanthropus tchadensis. Siedem milionów lat temu doszło do katastrofy, kiedy to ten przeklęty gatunek zaczął się rozwijać. Lucyfer widział początki ludzi, bezmyślnych hominidów, australopiteków, neandertalczyków, aż w końcu homo sapiens sapiens. Widział i nie wróżył im świetlanej przyszłości.
Gdy powiedziano mu, że ma kochać ludzi bardziej od swych braci, sióstr i Ojca, że ma się troszczyć o te niedoskonałe istoty, nie zgodził się mówiąc, że nic i nikt nie mógł konkurować z Bogiem. Ale wtedy narodził się Sam Winchester i jego dusza błysnęła jaśniej niż wszystkie, które Lucyfer wcześniej ujrzał i mimo, że była to dusza ludzka, była tak piękna i interesująca, że Lucyfer pomyślał, że Bóg stworzył tego człowieka wyłącznie dla niego, by przekonać go do swojego planu. Dusza ta błądziła po bezkresie wszechświata i Lucyfer wyczekiwał dnia, w którym Bóg powoła go do życia.
Potem zamknęli go w Klatce.
Dlaczego? Bo miał własny rozum? Bo miał odwagę do głoszenia swoich racji i przekonań? Bo chciał otworzyć innych na nowy, lepszy świat, gdzie nie musieliby czcić tych paskudnych, niewdzięcznych ludzi bardziej niż nieskończonego Boga i Jego majestat?
Został zamknięty w ogrodach zła. Był aniołem w krainie bogów i potworów. Oszukany, wyklęty. Utracił niewinność, utracił blask, utracił nadzieję i miłość i zrozumienie i szacunek, utracił wszystko.
Wpadłby w furię, gdyby mógł. To mu przypomniało, dlaczego tak nienawidził ludzi. Emocje sprawiały, że byli dzicy, nieprzytomni. Sprawiały, że łatwiej było nimi manipulować i ich zniszczyć. To przez emocje stali się demonami.
A teraz on – niegdyś potężny, niosący światło Lucyfer – czuł niemożliwie wiele tych człowieczych emocji na raz i nie potrafił sobie poradzić z natłokiem myśli, które zmieniały swój kierunek z sekundy na sekundę. Po prostu było tego za dużo. Jego myśli go zabijały. Więc próbował nie myśleć. Ale cisza też była mordercą. Wrzucony w wir życia, w wir doznań i odczuć, nie zdołał się zapoznać z podstawami, więc jakim cudem miał zrozumieć to, co wyczynia jego mózg, umysł, rozum, nie widział już, co było odpowiedzialne za co, pod wpływem środka odurzającego. W żyłach Lucyfera razem z krwią płynęło coś, co go otępiało, odcinało od prawdziwego świata i otaczającej go rzeczywistości. Był za to wdzięczny, ale jednocześnie przeklinał ten cudowny narkotyk.
Pojawiły się inne głosy, brzydkie, przerywając boską pieśń. Znajdując się na skraju wyczerpania zarówno fizycznego, jak i psychicznego, zdążył zarejestrować przewijające się słowa „Michał”, „Metatron”, „Malachiasz”, „przymierze” oraz „Lucyfer”, nie zdołał jednak doszukać się sensu, bo wspaniała melodia była znacznie przyjemniejsza, otumaniająca.
~*~
Dean czekał. Potworem, na którego polowali, okazała się zmora, demon ze słowiańskich wierzeń ludowych, żywiący się krwią, atakujący jedynie w nocy. Dlatego Dean czekał. Podejrzewali, że skoro zmora nie zabiła Sama, gdy miała okazję, wróci, by dokończyć to, co zaczęła. Sam poszedł spać, a Dean czuwał na łóżku obok. Sposobem na zabicie zmory było schwytanie jej do jakiegoś pojemnika, a następnie spalenie pojemnika ze zmorą w środku. Mogli ją również utopić, lecz najbliższe jezioro znajdowało się kilka mil stąd – starszy łowca nie chciał się tłuc nie wiadomo gdzie, skoro mógł to zrobić przed motelem.
Nie mógł określić, kiedy zmora się pojawi, więc aby przyspieszyć upływający powoli czas, rozmyślał. Rozmyślał o Samie. O swoim młodszym braciszku, który prawie zginął w tak mało ekscytujących okolicznościach. Zabity przez sen poprzez wypompowanie krwi. To nie było w stylu Winchesterów – skok do Klatki Lucyfera, owszem, śmierć z ręki żółtookiego demona, niezbyt imponujące, ale zawsze brzmiało to lepiej niż cholerne wypompowanie z krwi. Nie tak wyobrażał sobie koniec któregoś z nich.
W ogóle nie chciał sobie wyobrażać ich końca. Zwłaszcza Sama.
A wczorajszej nocy mogło się to stać.
Nie wybaczyłby sobie tego, że dopuścił do śmierci Sama, i to jeszcze tak lekkomyślnie! Bo to on byłby za to odpowiedzialny, spuścił go ze wzroku, pozwolił mu się oddalić, czym naraził go na niebezpieczeństwo. Nie wątpił w to, że Sam potrafił się obronić, ale gdy coś atakowało podczas snu, zwyczajnie nie miał szans.
Motelowy pokój oświetlała mała lampka, dzięki czemu Dean mógł obserwować sylwetkę Sama i najmniejsze w niej zmiany. Młodszy mężczyzna oddychał równomiernie, twarzą zwrócony był do Deana, przykryty jedynie do połowy. Przez ostatnie dni stale marszczył czoło, powodem tego zapewne było porwanie Lucyfera, ale teraz na jego twarzy malował się błogi spokój, może nawet lekki uśmiech. Dean zastanawiał się, o czym śnił.
On sam od dawna nie miewał snów. Obarczał o to Znamię Kaina, ale w głębi duszy podejrzewał, że najzwyczajniej w świecie stracił zdolność do marzenia. Nawet sen sporadycznie odtwarzający się w jego głowie – ten, w którym jeździł z Johnem i Samem bez celu, gdzie nie było potworów i polowań, gdzie wiedli normalne życie będąc normalną, szczęśliwą rodziną – po prostu zniknął.
Gdyby tylko mógł cofnąć czas, nie pozwoliłby na powrót Sama do zawodu łowcy. Taki styl życia nie przynosił nic dobrego, same straty, wyrzuty sumienia i żal, ale w końcu ktoś musiał pilnować, by wszelakie ohydztwo nie wydostało się na powierzchnie Ziemi i nie sprowadziło chaosu na niczego nieświadomą ludność. Tym kimś była garstka łowców. Ciekawe, czy Europa posiadała swoich odpowiedników słynnych braci Winchester. Ciekawe, czy ktokolwiek na całym globie przysporzył demonom lub aniołom tyle kłopotów, co oni.
Sam drgnął lekko, co nie uszło uwadze Deana. Spojrzał na szyję brata w poszukiwaniu nowych rozcięć, a nie widząc żadnego, odetchnął z ulgą. Już chciał się pogrążyć w smętnych myślach dotyczących podłego fatum, gdy ze skroni Sama zaczęła cieknąć krew i nagle zniknęła, jakby ją ktoś wytarł. Przetarł oczy, nie będąc pewnym, czy może nie było to wynikiem zwid albo halucynacji, ale i po względnym ocuceniu się niewielkie rozcięcie zdobiło skroń bruneta.
Mężczyzna dyszał ciężko i wiercił się na łóżku, dlatego Dean chwycił szklany słoik, który udało mu się znaleźć w jego torbie, i podszedł do łóżka Sama. Dłonią zgarniał powietrze od stóp brata, przez długość nóg i tułowia, aż po samą szyję w celu schwytania zmory – starał się nie myśleć, jak idiotycznie to wyglądało – a gdy był w siedemdziesięciu procentach pewny, że zmora znalazła się w słoiku, zakręcił go szybko i wybiegł z pokoju. Polał słoik benzyną, a następnie rzucił w niego garścią podpalonych zapałek. Chwilę potem wpatrywał się w płonący słoik. Na początku nie był przekonany, czy spalenie słoika przyniesie zamierzony efekt – przecież zrobiony został z grubego szkła – ale usłyszawszy syk, cichy wrzask palącej się osoby, czemu towarzyszył gęsty, czarny dym wydobywający się z wytopionych w szkle dziur, postanowił nie kwestionować słowiańskich sposobów unicestwiania demonów. Nie zorientował się, że Sam wybiegł z motelu i stanął u jego boku. Dopiero gdy westchnął i wypowiedział „dzięki”, Dean popatrzył na niego w zastanowieniu.
– Co? – zapytał Sam po dłuższej chwili niezręcznego gapienia się.
– Nic – zbył go Dean. – Już po wszystkim. Rano wracamy do Kansas.
– Okej – odpowiedział unosząc brwi.
Wrócili do łóżek i zasnęli od razu.
~*~
Gadreel nie był zwolennikiem przemocy. Doświadczył jej zdecydowanie za dużo podczas pobytu w anielskim więzieniu i to właśnie wtedy, gdy Tadeusz znów brał do ręki ostrze, gdy przypalano mu skrzydła, gdy traktowano go jak nic nieznaczącego śmiecia, postanowił, że nigdy jej nie użyje, nieważne na kim i w jakim celu.
Wszystkie jego postanowienia trafił szlag po dołączenia do Skryby i spotkaniu Castiela.
Obiecał mu, że zdobędzie informacje. A raczej wydobędzie, zauważył z przekąsem, gdy po raz kolejny wbijał anielskie ostrze w udo związanego Nekaela. To nie miało się tak potoczyć…
Elijah był bardziej skory do współpracy. To od niego dowiedział się o zamiarach Bartłomieja, pod groźbą wyjawienia Metatronowi jego zdrady. Jak się okazało, Gadreel nie był jedynym aniołem, który postanowił zmienić strony – Elijah na polecenie Bartłomieja węszył w zastępach Skryby. Później poznał Nekaela.
Następny zdrajca. Pracował dla Malachiasza i dzięki niebywałej grze aktorskiej wkupił się w łaski Bartłomieja, dostarczając swemu prawdziwemu zwierzchnikowi interesujące szczegóły z knowań zarówno Bartłomieja, jak i Skryby. Wśród aniołów panowała siatka szpiegowska – nikt nie mógł być pewny wierności anioła stojącego obok.
Niechętnie zmusił Nekaela do mówienia. Po paru godzinach męczących przesłuchiwań, w końcu poznał konkrety: Bartłomiej zaproponował Malachiaszowi, że połączą siły w celu obalenia rządów Metatrona i Michała. Spotkanie miało się odbyć za trzy dni w starej, opuszczonej fabryce na Eden Road – och, jakie zrządzenie losu – w mieście Abeliene w hrabstwie Dickinson. Ponoć Malachiasz rozważał zgodę, ponieważ, jak to określił Nekael, niezrównoważony anioł posiadał pewną monetę przetargową. Gadreel zapytał, co było tą monetą, lecz Nekael nie wydobył z siebie ani słowa więcej.
Musiał niezwłocznie powiadomić Castiela o swoim odkryciu.
~*~
Dni mijały Winchesterom w bolesnej rutynie. Sam większość czasu spędzał na czytaniu wiadomości, to w gazecie, to w telewizji, to w internecie, sprawdzał raporty policyjne, listy pacjentów w pobliskich szpitalach, nawet targnął się na przewertowanie spisu zgonów z ostatnich dwóch tygodni. Lucyfer najwyraźniej wyparował.
Natomiast Dean nie odstępował od ksiąg szukając w nich sposobu na pozbycie się Znamienia i próbach dodzwonienia się do Crowleya. Nic mu jednak nie wychodziło.
Sam nie chciał przyjmować tego do wiadomości, ale wszystko wskazywało na to, że archanioł zniknął na amen. Gdyby ktoś go im ukradł, już dawno zgłosiłby się z żądaniem o okup, a że nikt się nie zgłosił – o co Sam po tygodniu od zniknięcia zaczął się modlić – nikt go nie ukradł. Gdyby jednak się zgubił, co może i było bardziej prawdopodobne, na pewno dałby o sobie znać. Czy to mediom, czy to zostawiając po sobie ślady trupów. Albo poprosiłby kogoś o podwózkę do Lebanon. Łowca rozważał mnóstwo opcji, ale ta chyba zaliczała się do najmniej możliwych.
Gdzie, do cholery, był jego anioł?
Do bunkra przyjechali dwa dni temu, i Sam nie mógł nie zauważyć, że bez obecności Lucyfera, budynek wydawał się… pusty. Tak samo, jak jego dusza. Nie sądził, że Lucyfer był dla niego aż tak ważny, ale uświadomił to sobie w momencie, w którym go stracił. Właśnie w takich momentach ludzie doceniali to, co posiadali – gdy tego już nie posiadali.
Czego Sam nie rozumiał, to potrzeba Lucyfera, potrzeba jego bliskości, potrzeba świadomości, że był na wyciągnięcie ręki i ta nieopisana chęć do przebywania w towarzystwie archanioła. Czy go uszczęśliwiał? Może w jakimś tam stopniu tak, ale przede wszystkim, Lucyfer nie patrzył na niego z góry, nie patrzył na niego przez pryzmat jego czynów, błędów. A to znaczyło dla Sama bardzo dużo.
Niesamowite, jak człowiek staje się słaby, gdy jego szczęście zależy od drugiej osoby.
Trzeciego dnia, gdy to Dean czytał te same książki, a Sam czytał te same wiadomości, telefon młodszego łowcy zadzwonił, przerywając spokój poszukiwań. Sam przez ułamek sekundy przyglądał się ekranowi, na którym wyświetlił się napis „Cas”, po czym odebrał i przystawił urządzenie do ucha.
– Hej, Cas, co jest?
Dean oderwał się od starego tomiszcza i z wydętymi ustami – miał zwyczaj tak robić, gdy był wyjątkowo skupiony – spojrzał na brata.
– Sam. – Cas brzmiał na zdyszanego, co sprawiło, że mężczyzna zmarszczył brwi. Coś musiało się wydarzyć. – Znaleźliśmy go.
– Wy… Co? – zapytał skołowany.
– Znaleźliśmy Lucyfera.