Marzenie o czymś nieprawdopodobnym ma swoją nazwę.
Nazywamy je nadzieją.
Gdy po pięciogodzinnej jeździe dotarli do hrabstwa Ringgold w stanie Iowa, wynajęli pokój w małym motelu, gdzie zostawili wszystkie swoje rzeczy, po czym ruszyli zebrać dowody. Na stroje agentów federalnych narzucili ciepłe płaszcze, wsiedli do Impali i pojechali na posterunek policji.
Stan Iowa ostatnimi czasy nawiedzał potwór. Bracia jeszcze nie wiedzieli jaki. Hrabstwo Boone, hrabstwo Harrison, hrabstwo Cass – a to tylko wierzchołek góry lodowej, było tego znacznie więcej, ale władze stanu maskowali zdarzenia atakami pum, szopów albo innych małych drapieżników, by niepotrzebnie nie wzbudzać popłochu wśród ludzi.
Dean zaparkował Impalę przed posterunkiem i wraz z Samem skierował się do budynku. Najnowsze morderstwo było sprzed tygodnia, jednak łowcy mieli na głowie inne problemy i zaniedbali polowania, przez co nie zwrócili uwagi na powtarzający się schemat zbrodni – wszystkie ofiary zamieszkiwały farmy, a ich zgonom towarzyszyły również zdychające zwierzęta.
Nie dało się ukryć, że funkcjonariusze zdziwili się przybyciem FBI do zwykłego morderstwa, ale jeśli mieli jakieś zastrzeżenia, przemilczeli je. Winchesterowie, jednak w tym wypadku agent Collins i agent Gabriel, poprosili o akta sprawy, tej i jej podobnych; zdjęcia z miejsc zbrodni, raporty koronera, zeznania świadków i rodzin zmarłych oraz o informowanie ich na bieżąco o postępie śledztwa, zostawiając za sobą wizytówki. Zaopatrzeni w niezbędne do rozpoczęcia polowania poszlaki, wrócili do motelu Skylark. Nie widzieli sensu w przesłuchiwaniu okolicznych teraz, bowiem nie znali szczegółów sprawy, a chcieli być przygotowani do rozmów z mieszkańcami hrabstwa, dlatego rozmowy zostawili na jutro.
Rozłożyli dokumenty na stoliku, przebrali się w wygodniejsze ubrania i zaczęli czytać.
~*~
W międzyczasie trójka aniołów stojących w lesie, gdzieś na nikomu nieznanym odludziu, zacięcie dyskutowała o sytuacji w Niebie. Takie spotkania zawsze były podszyte obawami o odkrycie tajnego spisku, ale obalenie rządów Metatrona wymagało poświęcenia. Jeden z nich rozglądał się nerwowo, co jakiś czas pocierając czoło. Castiel, widząc jego zdenerwowanie, próbował go uspokoić. Wiedział, że ów dwójka ryzykowała więcej niż on – będąc najbardziej zaufanymi aniołami Skryby nie można było tego uniknąć – ponieważ to oni odpowiedzieliby za zdradę życiem, ścigani przez hordy zastępów Metatrona.
– Hamonie, wiem, że się stresujesz. Ale wierz mi, czynisz dobrze. Jestem ci niezmiernie wdzięczny za twoje poświęcenie – powiedział Castiel pokrzepiająco. – Tobie również, Gadreelu.
Anioł kiwnął głową w milczeniu, zachowując poważny wyraz twarzy.
– Coraz więcej braci zgłasza się do mnie, mówią, że są zmęczeni – rzekł Hamon, stąpając z nogi na nogę. – Nie chcą już walczyć, mają dość rozlewu krwi, ciągłego zabijania innych aniołów, nawet tych z poprzedniego garnizonu, swoich przyjaciół. – Rudowłosy przełknął ślinę i zerknął na Gadreela. – Chcą zorganizować powstanie. Radziłem im, by tego nie robili, by po prostu odeszli, lecz oni trwają w przekonaniu, że tylko śmierć Metatrona może ich wyzwolić.
– Wewnętrzna walka byłaby błędem – przyznał Castiel, marszcząc czoło. – Nie ma porównania między chcącymi odejść a jego zwolennikami, to zakończy się śmiercią wielu, wielu…
– O tym samym pomyślałem – wtrącił Hamon. – Nie słuchają.
– Zbyt wielu poniosło klęskę – powiedział Gadreel, a głos jego był niczym grzmot rozbrzmiewający w cichą noc.
– Musicie ich przekonać, by tego nie robili.
– Hannah tylko podjudza tych, którzy jeszcze nie zdecydowali, czy dołączą do walki.
– Porozmawiam z nią.
Castiel popatrzył na Gadreela uparcie wpatrującego się w pierwszy śnieg pokrywający ziemię. Nigdy nie patrzył mu w oczy, ale chyba nie tylko jemu, Hamona też ani razu nie zaszczycił spojrzeniem. Od jego postawy bił chłód, dystans, jakby do wszystkiego, co go otaczało, nawet do natury. Pobyt w niebiańskim więzieniu coś w nim zabił, na szczęście tym samym zrodził chęć odkupienia dawnych win, a to znacznie ułatwiało Castielowi działanie.
– Hamonie, mam do ciebie prośbę. Niepokoi mnie brak podjęcia jakichkolwiek kroków ze strony Metatrona dotyczących mej niesubordynacji. Chciałbym, żebyś dowiedział się, czy planuje coś z tym zrobić.
Po chwili namysłu, anioł kiwnął głową.
– Nie martw się, nie wykryją cię. – Hamon zniknął, tak samo, jak zniknął oficjalny ton Castiela. – Do ciebie mam jeszcze jeden interes – zwrócił się do Gadreela. – Ma to związek z Samem i Deanem.
Gadreel podniósł wzrok znad okazałego kamienia i przelotnie spojrzał w oczy Castiela. Wzmianka o Samie sprawiła, że anioł się zgarbił, a na jego zwykle kamiennej twarzy pojawiło się coś na kształt wstydu, jednak zniknęło w ułamku sekundy.
– Dotyczącą?
– Doskonale wiemy, że przez moją naiwność w stosunku do Metatrona Niebo zostało zamknięte, a nasi braci i siostry wypędzeni. Myślę, że zaklęcie odbiło się na wszystkich aniołach i właśnie stąd obecność Michała, który wydostał się z Klatki... Nie tylko on z niej uciekł.
Gadreel otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po trzeciej próbie udało mu się coś powiedzieć.
– L–Lucyfer? – głos zadrżał mu delikatnie.
– Tak.
Anioł wypuścił powietrze nosem i widocznie zadrżał. Zacisnął zęby, przez co mocno zarysowana szczęka jego naczynia stała się jeszcze bardziej widoczna.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał cicho.
~*~
– Najlepszym trafem byłby wampir, ale na zwłokach nie ma śladów kłów – powiedział Sam przeglądając zdjęcia ciał. – Jedynie małe nacięcie na szyi, czasem skroni.
– Może ten wampir nie lubi brudzić sobie rączek? – zasugerował Dean.
– Wyssana krew pasuje. No i atakuje tylko w nocy. Nie wygląda ci to na zbyt czystą robotę? Na pościeli nigdy nie było krwi.
– A lamia?
– Zależy, mówisz o tej słowiańskiej czy greckiej?
– Greckiej. Bobby kiedyś na nią polował.
– Lamie zabijały wyłącznie mężczyzn, a w aktach sprawdziłem, że częstszymi ofiarami były kobiety.
– A ta słowiańska?
– Żywi się krwią – rzekł po przeczytaniu krótkiej informacji w jeden z wielu ksiąg.
– Pijawki też – parsknął Dean.
– Słowiańska lamia wywołuje susze w okręgu, w którym się pojawi. Tutaj padało przez ostatnie dwa tygodnie. Farmerzy zaczęli się skarżyć.
– Na co mieliby się skarżyć, jest początek grudnia. I tak nic im teraz nie wyrośnie...
– Niektóre plony rosną w zimie.
– Polowanie – przypomniał Dean. – Zajmujemy się potworem, nie problemami farmerów. Co z tymi zdychającymi końmi?
Sam zerknął do teczki.
– Wygląda na to, że przy co drugiej ofierze ginie zwierzę. – Dean mruknął i kiwnął głową. – Posłuchaj tego: „Z zeznań świadków wynika, że zwierzyna posiadała brud na kopytach, mimo iż właściciele zarzekali się, że dnia poprzedniego zostały one wyczyszczone. Nikt nie wchodził do stajni, gdy była ona zamknięta przez gospodarza – jedynego, który miał w posiadaniu wszystkie klucze.”.
– Konie uciekały, wielkie mi co.
– Gdy polowaliśmy na piekielne ogary, byliśmy na farmie, jeśli oczywiście pamiętasz cokolwiek z tamtejszego pobytu, poza tą uroczą brunetką.
– Hej, pamiętam wszystko! – oburzył się Dean. – Co to ma wspólnego?
– Stodoły, stajnie i inne budynki były zamknięte na cztery spusty, nikt nie mógł tam wejść.
– Prócz właściciela.
– Po co miałby zabijać własne zwierzęta?
Pytanie Sama pozostało bez odpowiedzi.
Wybiła godzina czwarta, więc postanowili iść do pobliskiej knajpy, bo doskwierający głód przeszkadzał w logicznym myśleniu.
~*~
– Mam zdobyć informacje na temat Lucyfera? – zapytał Gadreel robiąc krok w tył? – Dlaczego prosisz mnie o coś takiego?
– Ponieważ znajdujesz się blisko Metatrona, a co za tym idzie, blisko Michała, który spędził z Lucyferem dużo czasu w Klatce i obaj jednocześnie się z niej wydostali.
Winchesterowie zadecydowali, że nikomu nie wyjawią, co przydarzyło się Lucyferowi po opuszczeniu Piekła i że utratę łaski archanioła zatrzymają w sekrecie, dlatego Castiel przemilczał tę kwestię podczas spotkania z Gadreelem.
– Ufam ci, nie każ mi tego żałować.
Słowa Castiela sprawiły, że Gadreel opuścił głowę. Wciąż myślał, że nie zasługiwał na przebaczenie ani na zaufanie, Cas o tym wiedział, przecież sam czuł się w podobny sposób, gdy tylko znajdował się w towarzystwie Deana i Sama, których zawiódł niezliczoną ilość razy. Z tego powodu chciał dać Gadreelowi do zrozumienia, że nie był całkowicie stracony, że ktoś jeszcze pokładał w nim nadzieję, co zmotywowałoby go do pracy.
– Niech będzie. Zrobię to. Ale tylko po to, by zrekompensować Samowi krzywdy z przeszłości.
– Dziękuję.
Castiel otrzymał ostatnie przeszywające spojrzenie od drugiego anioła, po czym ten zniknął.
~*~
W drodze powrotnej do motelu, na zewnątrz zrobiło się ciemno. I zimno. Jedzenie było wyjątkowo dobre, czego nie spodziewali się po przydrożnej knajpie pełnej przyglądających się im podejrzliwie typów, dlatego nie narzekali. Po sytym posiłku kontynuowali przeglądanie ksiąg i akt, chociaż Sam musiał przyznać, że nie potrafił się skupić na czytanych wyrazach. Pewien anioł nieustannie zaprzątał mu myśli.
Wspominając osobę Lucyfera, żołądek zaciskał się mu nieprzyjemnie, a w gardle pojawiała się gula, uniemożliwiająca swobodne oddychanie. Obwiniał się o zniknięcie Porannej Gwiazdy, bo gdyby nie wyciągnął go na te przeklęte zakupy, byłby obok niego w tej chwili, mógłby go zobaczyć, mógłby z nim porozmawiać, mógłby go dotknąć, miałby pewność, że nic mu nie grozi. Zamiast tego, zamartwiał się o upadłego archanioła, zaniedbując obowiązki łowcy. Myślał, że może podczas polowania w jakiś sposób uciszy swe obawy dotyczące nieobecności Lucyfera, że oderwie się na rzecz szukania potworów, ale w tym momencie miał ochotę szukać nikogo innego, jak właśnie Lucyfera. Zniknął niecały tydzień temu, lecz Sam starał się nie wysuwać pochopnych wniosków. Żył. Czuł to.
Nim się obejrzał, leżał w łóżku nie mogąc zasnąć. Dla uspokojenia zszarganych nerwów wyobrażał sobie, że Lucyfer leżał w tym łóżku razem z nim; palce anioła oplatały jego dłoń, a bijące od niego ciepło rozchodziło się po całym ciele Sama, który trzymał go w ramionach. I jeśli mu to pomogło, nie rozwodził się nad sensem swej skrzywionej psychiki, po prostu dał się ponieść fantazjom i zasnął, z małym uśmiechem na twarzy.
~*~
Ze snu wyrwało go dzwonienie telefonu. Szybko otworzył oczy i rzucił się po komórkę, na ekranie której wyświetlił się nieznany numer. Kto mógł dzwonić o godzinie piątej czterdzieści siedem?
Odebrał.
– Tak? – mruknął zachrypniętym głosem.
– Agent Collins? Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie. – Był to szeryf.
– Nic się nie stało – powiedział przecierając oczy. – O co chodzi?
– Znaleziono kolejną ofiarę. – Sam momentalnie oprzytomniał i podszedł do łóżka Deana, by go obudzić. Uderzył go delikatnie w ramię. – Martwą nastolatkę, Heather Prittchet, znalazł ojciec w łóżku. Prześlę wam adres.
– Dobrze, zaraz tam będziemy. – Sam rozłączył się.
Dean wydał z siebie nieludzki dźwięk, a następnie narzucił na siebie kołdrę.
– Wstawaj, mamy nowego trupa.
– Trup nie ucieknie…
Włączył światło i zaczął się przebierać. Może uda im się zdobyć trop, może na miejscu zbrodni znajdą dowody ataku krwiopijczego potwora. Dean zwlókł się z łóżka, po czym pomaszerował do łazienki, a w międzyczasie Sam przygotował plakietki.
Wyszli z motelu po piętnastu minutach, a po następnych dziesięciu dotarli na Ranczo Ebersole, gdzie zamordowano Heather. Na miejscu czekała na nich policja i kłębiący się wokół taśmy policyjnej tłum sąsiadów zaalarmowanych zjawieniem się policji i karetki. Po okazaniu odznak FBI, weszli do domu, a od progu przywitał ich obraz płaczącego ojca, pana Pritchetta. Gdy szeryf Lynn zobaczył wkraczających do środka agentów, zakończył rozmowę z mężczyzną i podszedł do nich.
– Dziękuję za tak szybkie przybycie. – Sam skinął głową. – To jest Mark Pritchett, ojciec ofiary. Mówi, że…
– Zajmę się tym – przerwał mu Sam.
– Oczywiście.
Szeryf odszedł do pozostałej grupki funkcjonariuszy.
– Pójdę sprawdzić pokój – powiedział Dean i ruszył po schodach, idąc tropem pojedynczych policjantów.
– Witam, nazywam się agent Collins – Sam machnął szybko plakietką – chciałbym zadać panu kilka pytań.
Roztrzęsiony mężczyzna spojrzał Samowi w oczy.
– FBI? – zapytał drżącym głosem. – Co ma do tego FBI?
– Um, sposób, w jaki zginęła pańska córka pasuje do profilu ściganego przez nas przestępcy – wyjaśnił Sam na poczekaniu. – Proszę opowiedzieć mi o Heather.
Mark westchnął ciężko i dłonią przeczesał rzadkie włosy.
– Była wspaniałym dzieckiem, takim radosnym, cieszącym się życiem… Nie mogła doczekać się świąt, uwielbiała je. Tak jak jej matka.
– Czy w noc śmierci Heather zauważył pan coś nadzwyczajnego?
– To znaczy?
– Nie wiem, migające światła, dziwne zapachy, zmiany temperatury?
– Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z zabiciem mojej córeczki?
– Jakiekolwiek odchyły są w tej sprawie dowodem.
Pan Pritchett zamyślił się przez chwilę.
– Nie przypominam sobie. Poszedłem późno spać, pracowałem nad powieścią, Heather była moją największą fanką... Gdy mijałem jej pokój, wszystko było w porządku. Rano wołałem ją na śniadanie, ale nie przyszła, dlatego poszedłem sprawdzić i wtedy ją zobaczyłem... Wyglądała, jakby spała…
– Rozumiem. Czy Heather miała jakichś wrogów?
– Chyba nie myśli pan, że mógł to być ktoś z jej znajomych? Kochali ją.
– Czyli nikt nie miał powodu, by ją zabić?
– Skądże! Heather była aniołem!
Sam siłą woli powstrzymał się przed skomentowaniem stwierdzenia Marka. Nie chciałby mieć pod dachem anioła.
– Dobrze, dziękuję. Odezwiemy się do pana, gdy coś znajdziemy.
Sam poszedł szukać Deana, zostawiając za sobą skołowanego mężczyznę. Znalazł brata na końcu korytarza, który na jego widok pokręcił głową i zbliżył się do niego.
– Masz coś? – spytał starszy łowca.
– Ojciec nic nie widział, w ogóle nic nie wie. A ty?
– Wielkie nic. Żadnych fal elektromagnetycznych, śladów włamania, ani nawet kropli krwi na poduszce. Duch?
– W całym stanie? – zapytał bez przekonania. – To nie duch.
– Heather miała chłopaka, może on coś wie.
– Chciałbym jeszcze zobaczyć ciało.
– Ciągnie cię do martwych lasek? Stary… – zażartował Dean, ale Sam rzucił mu karcące spojrzenie., zdegustowany humorem brata.
Niższy Winchester przewrócił oczami.
~*~
Od ojca ofiary dowiedzieli się, że chłopak Heather zamieszkiwał sąsiednią ulicę, dlatego nie tracąc czasu pojechali go przesłuchać. Mieli nadzieję, że chłopak rzuci nowe światło na sprawę, bo jak na razie tkwili w punkcie, a to doprowadzało ich do szału.
Sam wcisnął dzwonek, a po niecałej minucie otworzyła im starsza kobieta, która widocznie gdzieś się spieszyła.
– Dzień dobry, agent Collins i mój partner, agent Gabriel – bracia błysnęli odznakami – zastaliśmy Brendana?
– Brendan? A cóż ten urwis znowu nabroił? – zapytała poprawiając płaszcz.
– Chcieliśmy mu zadać kilka pytań.
– Ojej, to nic poważnego, prawda?
– Babciu, co się stało? – Z wnętrza domu dobiegł głos nastolatka. Chłopak stanął za plecami babci. – Kto to jest?
– Panowie do ciebie, skarbie. Znowu widziałeś się z tym chuliganem, Jacobsem?
– Nie, przysięgam.
Nastolatek był mniej więcej wzrostu Deana, miał niebieskie oczy i czarne, długie włosy związane w kucyku, a na jego młodej twarzy malowało się przerażenie.
– Bardzo was przepraszam, agenci, ale umówiłam się z wielebnym. Mogę was zostawić?
– Nie ma problemu, to zajmie tylko chwilę. – Dean uśmiechnął się czarująco, po czym przepuścił kobietę w drzwiach.
– Bądź grzeczny, skarbie! – krzyknęła na pożegnanie.
Bracia jednocześnie popatrzyli na Brendana.
– Wpuścisz nas?
– To, co mówił Jacobs, to nieprawda, nie wiedziałem, że te tabletki są nielegalne! – wypalił jak oparzony.
Winchesterowie, nie otrzymawszy zaproszenia, wprosili się do środka.
– Posłuchaj, młody – zaczął Dean nachylając się nad nastolatkiem – przemilczymy te tabletki, chociaż nie powinniśmy, jeśli opowiesz nam Heather.
– Heather? Heather Pritchett?
– Tak. To twoja dziewczyna, mam rację? – spytał Sam.
– No tak. Coś się stało?
– Została znaleziona martwa w łóżku niecałą godzinę temu.
Brendan zachwiał się i gdyby nie szybka reakcja Sama, który złapał jego ramię, nastolatek rozbiłby sobie głowę o komodę postawioną w korytarzu. Na czole chłopaka pojawiło się mnóstwo zmarszczek, oczy zaszły łzami, a oddech stał się urywany.
– Heather… Nie żyje? Moja Heather?
– Tak, przykro nam.
– Ale jak?
– Ktoś podciął jej gardło i pozbawił krwi.
– Chcemy, żebyś powiedział nam, czy ktokolwiek miał motyw, by zrobić to Heather – powiedział Dean.
– Albo czy wspominała o jakichś osobach lub miała z kimś zatargi?
Nastolatek milczał, przez co Dean zaczynał się irytować, zauważył Sam. Rzucił bratu znaczące spojrzenie – przecież ludzie reagowali na stratę w różny sposób i nie mógł ot tak pospieszać Brendana. Świat chłopaka właśnie runął w gruzach, mógł mu okazać choć odrobinę współczucia.
– Nie. Nie ma osoby, która by jej nie kochała, ona potrafiła każdego wyciągnąć z dołka, jeśli miała wrogów, to o nich nie mówiła. Ostatnio skarżyła się na koszmary, a rano budziła się z dziwnym uciskiem w klatce piersiowej. Poleciłem jej pójść do lekarza. Nawet umówiła się na wizytę…
Sam poklepał go po ramieniu.
– Cóż, dziękujemy. I nie zbliżaj się do tych tabletek – rzekł Dean i wraz z Samem podszedł do drzwi.
W odpowiedzi otrzymali ciche mruknięcie. Wyszli z domu rodziny chłopaka Heather, a następnie wsiedli do Impali.
– Kostnica?
– Kostnica.
~*~
Lucyfer otworzył samoistnie opadające powieki i przyzwyczaił wzrok do mdłego światła wpadającego przez brudne okna do równie brudnego pomieszczenia, w którym się znajdował. Drobinki kurzu unosiły się w powietrzu, tańcząc z niebywałą gracją. Otwieranie oczu nie było przyjemnym uczuciem zważywszy na tępy ból męczący jego głowę. Chciał rozmasować twarz pokrytą czymś suchym, lecz gdy tylko ruszył rękoma, napotkał opór w postaci sznura krępującego nadgarstki związane za jego plecami. Ponownie szarpnął rękoma, by sprawdzić, jak mocne były okowy. Dość mocne. Zmarszczył nos i wydął usta chcąc w ten sposób pozbyć się tej dziwnej substancji z twarzy, co niestety nie przyniosło zamierzonego skutku. Piszczało mu w głowie, głośno, denerwująco, bez ustanku. Spróbował wyprostować nogi, jednak i one były oplecione grubym sznurem.
Gdy nie musiał już mrużyć oczy, rozejrzał się po pokoju. A raczej po magazynie pełnym pudeł, worków na śmieci oraz starych przedmiotów najróżniejszego sortu. Siedział na jakimś drewnianym krześle na środku ów magazynu w samotności, wokół nie widział żadnej żywej duszy.
Nie martwił się. W końcu nie miał o co. Jedyne, o czym myślał w tej chwili, to frustrujący, wysoki pisk, dudniący w uszach, który sprawiał, że zaczęły go boleć także i oczy. Przełykając ślinę zorientował się, jak suche było jego gardło, co dołączyło do bolących części ciała. Westchnął ciężko i ruszył głową w lewo, a później w prawo, przez co kości karku strzeliły, przynosząc lekką ulgę odrętwiałej szyi.