niedziela, 20 grudnia 2015

27. Igły


Bezsilność powodowała u mnie
pieprzone wyrzuty sumienia. 


Jego oprawca, kimkolwiek był, nadal się nie zjawił, pozostawiając anioła samemu sobie. Swędzący nos, policzki oraz czoło doprowadzały go do szału, a zdrętwiałe ręce i dłonie, do których stopniowo przestała dopływać krew, sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz odpaść. Zaczął się nudzić brakiem akcji, ciągłym siedzeniem w tej samej pozycji. Nawet nie mógł się do nikogo odezwać, bo nikogo tu nie było. Czy przeznaczono mu śmierć w takich okolicznościach?
Mało imponujące.
Mało kreatywne.

~*~

Po oględzinach ciała w kostnicy bracia mogli stwierdzić, że nic im to nie dało. Na szyi Heather widniało niestaranne rozcięcie, które z pewnością nie było spowodowane nożem ani żadnym innym ostrzem, więc wykluczyli potwory zabijające ludzkimi metodami. Jednak rana w swej niestaranności była wykonana precyzyjnie, wokół niej nie było żadnych innych śladów, na przykład kłów lub rozerwanego mięsa, dlatego skreślili z listy gaki, którego wcześniej podejrzewali. Gaki żywiło się krwią, ale również i ludzką skórą, a ta była nienaruszona. Jako, iż ofiary mordowano w łóżkach, odrzucili też kappię. Sam pożałował, że wymienił chupacabrę, gdy Dean zareagował w taki, a nie inny sposób; całą powrotną drogę do motelu wyśmiewał się z niego i wspominał lata ich dzieciństwa, kiedy to Sam rzekomo ujrzał chupacabrę w samochodzie jadącym za nimi. Później okazało się, że był to zwykły mężczyzna cierpiący na rzadką chorobę skóry. Sam więcej się nie odezwał.

~*~

Po kilkunastu minutach – albo była to godzina? – usłyszał ciężko otwierające się drzwi, skrzypiące niemiłosiernie. Kroki dwóch osób rozbrzmiały po magazynie, niosąc za sobą echo. Po chwili ujrzał mężczyznę i kobietę, którzy powolnym krokiem zbliżali się do niego, a z wyrazu ich twarzy wywnioskował, że nie przyszli tu, by gawędzić o pogodzie ani ostatnim spadku na giełdzie. Sadystyczne uśmiechy wykrzywiały ich młode twarzy, co może i wywołałoby u niego gęsią skórkę, gdyby nie fakt, że Lucyfer nie znał czegoś takiego, jak strach lub groza. Owszem, potrafił to wywoływać, lecz uczucia same w sobie były mu całkowicie obce.
– Więc… Łowco. W końcu się obudziłeś – powiedział mężczyzna.
„Łowco”. Czyli nie wiedzieli, z kim mieli do czynienia. Postanowił nie wyprowadzać ich z błędu.
– Tak. Chciałbym jednak zgłosić skargę na obsługę i strasznie niewygodne krzesło. Nie dałoby się czegoś z tym zrobić? – spytał.
– Dowcipny jesteś. Zaraz zetrzemy ci ten uśmieszek – warknęła kobieta i podeszła do niego. Popatrzył na nią bez większego przejęcia. – Gadaj, co Castiel knuje?
– Castiel? – zdziwił się na pokaz. – Cóż, na początek przyznam, że to dość nietypowe imię.
– Ach tak?
Lucyfer milczał przez dłuższy czas.
– Dlaczego sądzisz, że miałbym coś wiedzieć na temat tego Castiela?
– Skończ pieprzyć głupoty, wiemy, że trzymasz z Winchesterami – parsknął mężczyzna.
– Winchester to rzadkie nazwisko.
Dwójka spojrzała na siebie i najwyraźniej niewerbalnie wymieniła poglądy, bo gdy mężczyzna skinął głową, kobieta zwróciła się do wyjścia.
– Te twoje gierki nic ci nie dadzą, łowco.
Lucyfer wzruszył ramionami.
– Zawsze warto próbować, prawda?
– Szefowi nie spodoba się twoja niechęć do współpracy. A gdy on się tu zjawi…
– Szefowi? – Lucyfer wciął się drugiemu aniołowi w zdanie. – A kim jest twój szef? I dlaczego porządnie się ze mną nie przywita? Nie tak powinno się traktować gości.
– Nie jesteś tutaj gościem – syknął – tylko więźniem. Jeśli będziesz grzeczny, obędzie się bez bicia.
Archanioł uśmiechnął się beztrosko i uniósł jedno ramię, bowiem groźby nie były mu straszne. Szef tego knypka również. Kimkolwiek był, Lucyfer wiedział o nim wszystko. Tak, jak o każdym aniele stworzonym przez Boga.
– Więc tak chcesz się bawić – stwierdził mężczyzna. – Nie ma sprawy. Jak ci na imię?
Nie chciał, by ta błazenada dobiegła końca. Zachowanie anioła dostarczało mu rozrywki, której nie czuł od bardzo, bardzo dawna, dlatego zamierzał udawać, jak długo było to możliwe.
– Nick – odpowiedział bez zawahania.
– Nie kłam.
– Ależ po co miałbym to robić? – oburzył się teatralnie. – Ja nie znam ciebie, ty nie znasz mnie. Nie widzę sensu w mijaniu się z prawdą.
Tak właściwie to nie skłamał, nie miał tego w zwyczaju. Był człowiekiem, przynajmniej za takiego go uznano, a człowiek, w którym się znajdował, nazywał się Nick. Najprawdziwsza prawda.
– Posłuchaj mnie, Nick. – Lucyfer pokiwał głową, uważnie wpatrując się w mężczyznę. Nie potrafił ująć w słowa, jak wielką uciechę sprawiała mu obserwacja niczego nieświadomego anioła. – Albo zaczniesz gadać albo zrobi się nieprzyjemnie. Masz szansę. Nie zmarnuj jej.
– Zapamiętam. Mogę poznać twoje imię? – zapytał Lucyfer, mimo iż je znał. Anioł zrobił głupią minę, jakby nie spodziewał się takiego pytania. – Hej, ja ci wyjawiłem moją tożsamość, mógłbyś się chociaż odwdzięczyć tym samym.
Mężczyzna wyprostował się dumnie i uniósł głowę. Nie żeby jego imię otoczone było chwałą.
– Jestem Alkiasz.
– Egzotycznie. – Uśmiechnął się radośnie, unosząc brwi.
Z twarzy Alkiasza natychmiast zniknęła duma, zastąpiła ją powaga i delikatna irytacja. Widocznie chciał coś powiedzieć, jednak ubiegło go skrzypnięcie drzwi zwiastujące nadejście kolejnego anioła.
Zaczynało się robić ciekawie.

~*~

Okej, rozumiem, to nie chupacabra – mruknął Sam wzdychając głośno.
– Wybacz, Samantho, po prostu jesteś taki uroczy, gdy się denerwujesz.
Otrzymawszy słynny bitch face od młodszego brata, Dean zamilkł, lecz pozostałości wcześniejszego uśmiechu wciąż kryły się na jego twarzy.
– Co wiemy o poprzednich atakach? – zapytał dla zmiany tematu.
– Na farmie Barry'ego Patcha w hrabstwie Story w taki sposób zginęły trzy osoby w przeciągu dwudziestu lat, Włości Lacewing w Boone zgłosiły aż siedem podobnych morderstw od sześćdziesiątego ósmego, natomiast w Pottawattamie farmy Botny Burrow i Iowana są nękane przez to ohydztwo od kilkuset lat, ale władze nie interesowały się tym, bo w tamtych czasach wiele zwierząt chorowało na wściekliznę, co oczywiście miało być powodem zgonu kilkunastu osób.
– Sądzisz, że to ten sam potwór?
– Tak mi się wydaje, przynajmniej okoliczności śmierci na to wskazują. Czy Mark Pritchett mówił coś o martwym koniu?
– Właściwie to tak, szeryf do mnie zadzwonił i powiedział, że zdechła jedna z klaczy, gdy byłeś zajęty podrywaniem pani koroner.
– Nie moja wina, laski na mnie lecą – przyznał zadowolony z siebie.
– Raczej na gościa, którego udajesz. Spróbuj kogoś poderwać opowiadając mu, w jaki sposób zabijają kappy.
Dean popatrzył na niego z obrzydzeniem.
– Masz coś nie tak z głową.

~*~

– Gadaj! – ryknął Tadeusz.
Lucyfer nie spodziewał się, że cios, który zadał mu Tadeusz, może okazać się tak bolesny. Czuł, że jego nos pulsuje i wycieka z niego ciepła, lepka substancja, a także pieczenie w obrębie całej twarzy. Otrząsnął się i zamrugał kilkakrotnie, bo nagle z jednego anioła stojącego przed nim, zrobiły się dwa. Obraz jednak szybko wrócił do normy.
– Naprawdę chcesz, by to skończyło się twoją śmiercią? – syknął.
– Nie będę oponował – wykrztusił Lucyfer, plując krwią.
– Na twoje nieszczęście, nie zabijemy cię. Jesteś nam potrzebny. Mów, co Castiel ma wspólnego z Metatronem? I gdzie teraz jest?! No już!
– Jak wspominałem – powiedział słabo – nie wiem nic na ten temat.
Ponownie poczuł pięść anioła na lewym policzku i uderzenie to było znacznie silniejsze od poprzedniego. Twarz zapiekła go niemiłosiernie, a dokuczliwe mrowienie lewej kości policzkowej nie było dobrym znakiem.
– Nie udawaj głupszego niż jesteś, Nick, widzieliśmy cię w towarzystwie Winchesterów. Byłoby szkoda, gdyby któreś z nich ucierpiało przez twoje milczenie… – zagroził Tadeusz.
Lucyfer prychnął, co przysporzyło mu wiele bólu.  Tadeusz postanowił zrobić sobie przerwę od anielskiego ostrza, którym wcześniej naszpikował ciało archanioła, i przeniósł się na własnoręczne katowanie twarzy Nicka. Uderzył jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i Lucyfer stracił rachubę, po czym wszystko ogarnęła ciemność.

~*~

Kolejny dzień nie wniósł nic do sprawy. Winchesterowie postanowili przejechać się do sąsiedniego hrabstwa, Union, oddalonego o ponad dwadzieścia mil, gdzie na Farmie Wimmera zgłoszono morderstwo poprzez rozcięte gardło i wypompowaną krew niecałe dwa miesiące temu. Może tutaj uda im się coś znaleźć.
Niestety, pomylili się.
Usłyszeli to, co zawsze – zero wrogów, zero śladów włamania, zero krwi na pościeli, zero śladów, zero czegokolwiek, co pomogłoby im w rozwikłaniu zagadki. Sam poprosił Deana, by zadzwonił do Castiela i zapytał, czy są jakieś wieści dotyczące Lucyfera, co ten niechętnie uczynił. Po kilkunastominutowej rozmowie, Dean pokręcił głową.
– Cas gadał z Gadreelem na temat Lucyfera. Zgodził się powęszyć, ale niczego nie obiecuje.
Dean nienawidził, gdy Sam to robił... Gdy martwił się o Szatana. Wyglądał wtedy, jak zbity pies. Nie mówił o tym, ale Dean wiedział, że zadręczał się zniknięciem upadłego archanioła, że odbierało mu to chęci do polowania.
– Nie sądziłem, że to powiem, ale mam nadzieję, że jak najszybciej go znajdziemy. Nie mogę patrzeć, jak się tym zamęczasz. Dosyć tego, dziś idziemy do baru. Musisz się rozerwać.
– Nie mam ochoty – przyznał markotnie, nieobecnym wzrokiem patrząc na okolicę.
Siedzieli na masce Impali przed wielkim, zamarzniętym jeziorem, nie zwracając uwagi na przeszywający mróz i wydychaną wraz z każdym oddechem parę wodną.
– Ale mnie to nie interesuje. To użalanie się nic ci nie da, a kto wie, może uda ci się dziś zaliczyć. – Szturchnął brata łokciem w żebra. – Uwierz mi, od razu się wyluzujesz.
– Myślisz? – zapytał Sam z uniesionymi brwiami.
– Bracie, ja to wiem.
– Może masz rację…
– Jutro mi podziękujesz. A teraz wracajmy, chyba sobie coś odmroziłem.
Sam jęknął i wpakował się do Impali, a Dean uśmiechnął się pod nosem.

~*~

Nim nastał wieczór, łowcy byli zajęci szukaniem informacji w książkach, podaniach i wierzeniach ludowych, wymieniając najróżniejsze stwory – Sam modlił się w duchu, by Dean więcej nie przywoływał incydentu z tą cholerną chupacabrą – odrzucając te niepasujące do profilu. Byli przekonani, że rozważyli już każdą możliwą opcję, lecz nadal nie znaleźli tej właściwej. Denerwując się niepowodzeniem, wyruszyli do baru, gdzie przy okazji mogli zarobić. Wybrali bar w hrabstwie Adair, nie chcąc rzucać żadnych podejrzeń na agenta Collins ani agenta Gabriel pijących w przydrożnych barach, gdzie rozwiązywali śledztwo.
O godzinie dziewiątej z minutami dotarli na miejsce, do baru o wdzięcznej nazwie Bogey Blues, gdzie rozgościli się od razu, prosząc barmana o kolejkę szkockiej. Sam podziękował, zamiast mocniejszego trunku poprosił o zwykłą butelkę piwa, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu. Motocykliści rzucali się w oczy, ze swoimi skórzanymi kurtkami i zbyt obcisłymi spodniami, których mogły pozazdrościć nawet tutejsze niewiasty. Barman natychmiast podał im ich zamówienie, a następnie zajął się innymi, już pijanymi klientami.
Z głośników sączyły się świąteczne piosenki, wprawiając wszystkich w równie świąteczny nastrój. Pierwszy tydzień grudnia był tygodniem rozpoczynającym bożonarodzeniowy okres, wnętrze baru zostało przystrojone w kolorowe lampki, małe podobizny bałwanków i reniferów, co wywoływało u Sama swoistą melancholię, a alkohol płynący w żyłach wcale nie pomagał.
Nienawidził świąt. W przeciwieństwie do Deana, który co rok proponował uczczenie narodzin Jezusa przy małej kolacji. Jezus nawet nie urodził się w grudniu!
Magia świąt umarła dla niego w dniu, kiedy to dowiedział się, że wszystkie potwory, te z filmów i te z legend, te, którymi rodzice straszyli nieposłuszne dzieci, jednak istnieją. Wtedy świat przestał być dla Sama kolorowy, a wielka odpowiedzialność spoczęła na jego drobnych barkach. Nigdy nie obchodził prawdziwie rodzinnych świąt, być może dlatego, bo jego rodzina zaliczała się do raczej dysfunkcyjnych i rzadko kiedy stanowiła rodzinę, wspierającą się i zawsze przy nim będącą. Gdy John zaczął zabierać Deana na polowania, nie miał nikogo. Całe dnie siedział sam w kiepskich motelowych pokojach, za rozrywkę posiadając jedynie kablówkę i komiksy. Święta niczym nie różniły się od zwykłych dni.
Nienawidził świąt.
Zawartość kolejnej butelki zniknęła w mgnieniu oka, podobnie jak Dean, prawdopodobnie obściskujący się z jakąś nieznajomą. Może i on powinien tak zrobić? Wspomnienie przedwczorajszej fantazji o Lucyferze zostawiało gorzki posmak na języku Sama za każdym razem, gdy uświadamiał sobie, o czym tak właściwie marzył. Nie, nie marzył o Lucyferze. Zwyczajnie chciał jego bezpieczeństwa, tak jak większości ludzi na świecie. To chyba nie było nic złego?
Wysoka blondyna ze zbyt dużą ilością makijażu podeszła do niego i zatrzepotała rzęsami.
– Witaj, przystojniaku. Masz ochotę wyrwać się stąd w jakieś bardziej ustronne miejsce?
Sam wypił zdecydowanie za mało, by zgodzić się na jej propozycję, lecz nie mógł zaprzeczyć, że przez chwilę rozważył pójście z nią.
– Wybacz, ale nie szukam przygód.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Twoja strata – powiedziała obojętnie i odeszła.
Dean nigdy by takiej szansy nie przepuścił i Sam wręcz słyszał jego głos w głowie mówiący mu, że jest idiotą.
Jakoś to przeboleje.
Nagle zjawił się Dean, z rozczochranymi włosami i pomiętym ubraniem, uśmiechając się szeroko. Sam parsknął cicho.
– Jak tam? – spytał starszy z braci.
– Ciągle nic – odpowiedział rozbawiony.
– Zauważyłem, że tamci panowie rozgrywają partyjkę bilarda, potrzebuję trochę kasy.
– Tylko ich nie przegraj. – Wyciągnął z portfela pięćdziesiąt dolarów i wręczył je bratu.
– Twój brak wiary w me umiejętności mnie zasmuca.
Dean podszedł do stołu bilardowego i po odbyciu krótkiej pogawędki z najgrubszym z bikerowców, chwycił do ręki kij do gry.
Był to najłatwiejszy sposób zarabiania pieniędzy, o jakim Sam mógł pomyśleć. Wystarczyło sprawiać pozory nawalonego i gotowego do nierozsądnych zakładów, wykonać kilka złych ruchów, a gdy już się uśpiło czujność przeciwnika, zaatakować go i zmiażdżyć.
Butelka wylądowała przed nim. Wpatrywał się w nią zamglonym wzrokiem, ale nie rozczulał zbytnio i pociągnął solidny łyk. Brunetka siedząca przy drugim końcu lady rzucała mu sugestywne spojrzenia, jednak nim się obejrzał, inna brunetka stanęła u jego boku.
– Hej. Jestem Angela, a ty?
Przeniósł wzrok na niziutką kobietę, uśmiechając się delikatnie.
– Sam.
– Miło cię poznać, Sam.
– Ciebie również, Angelo.
Zerknął ukradkiem na drugą brunetkę, tę siedzącą przy ladzie, która pomachała mu subtelnie ręką.
Angela brzmiało podobnie do anioł, pomyślał Sam, przez co przed oczami wyobraźni pojawił mu się pewien niebieskooki anioł. Otrząsnął się z tych dziwnych przemyśleń, marszcząc brwi. Sam rozmawiał z jedną kobietą, patrzył na drugą, a mimo to myślał o Lucyferze. Coś widocznie było nie tak.
– Słuchaj, Sam, ja i moja przyjaciółka, Claire – wskazała na ów brunetkę – nie mogłyśmy nie zauważyć, jak samotny jesteś, dlatego chciałyśmy ci zaoferować pewną propozycję… – mruknęła uwodzicielsko.
– Mów dalej – zachęcił Sam tracąc wszelkie zahamowania.
– Mieszkamy niedaleko i jeśli byś chciał… się z nami spotkać, nie mamy nic przeciwko.
Na twarz Sama wkradł się szatański uśmieszek. Dlaczego miałby nie skorzystać? To tylko jedna noc, bez zobowiązań…
– Dajcie mi chwilę – wymamrotał i szybko podszedł do Deana, chcąc wyjaśnić mu sytuację.
– Zuch chłopak. – Poklepał go po plecach. – Zadzwoń rano, odbiorę cię.
– Dzięki.
Wrócił do Angeli, przy której stała uradowana Claire.
– No, to prowadźcie – powiedział i wyszedł z baru w towarzystwie dwóch ślicznych brunetek.

~*~

Gdy Lucyfer się ocknął, usłyszał czyjąś rozmowę, jednak nie był w stanie rozszyfrować padających słów, bo cały świat się kręcił, a dźwięki były przytłumione. Uniósł głowę, cięższą niż zapamiętał i popatrzył grupkę aniołów, przyglądających mu się z zaciekawieniem.
– Muszę przyznać, że jest bardzo uparty i nieskory do współpracy.
– Ale chyba możemy coś z tym zrobić, prawda, Tadeuszu? – Tego głosu nie rozpoznał.
Albo rozpoznał, ale zapomniał? Wszystko działo się w spowolnionym tempie, głosy były niewyraźne, jakby osoby mówiące znajdowały się za ścianą, a uciążliwy pisk powrócił i wywoływał u Lucyfera istną furię, którą chciał jak najszybciej wyładować, i na pewno to zrobi, gdy tylko odzyska panowanie nad ciałem.
– No jasne. Potrzebuję tylko…
Jednak Lucyfer nie usłyszał, czego anioł potrzebował, ponieważ poddał się w nierównej walce z wszechogarniającym bólem i zmęczeniem. Znów stracił przytomność.

~*~

Sam nie spał spokojnie tej nocy, w jednej chwili było mu gorąco, a w drugiej trząsł się z zimna, przewracał się z boku na bok i przez cały ten czas czuł dziwny ucisk w klatce piersiowej.
Czy aż tak przesadził z alkoholem? Po upojnej nocy powinien się czuć jak nowonarodzony, nie licząc malutkiego kaca, a on miał wrażenie, jakby coś na nim siedziało. Zlekceważył to, bo pomyślał, że to Claire albo Angela używały go jako ludzkiej poduszki i nie ma się o co martwić.

~*~

Dean zadzwonił o godzinie ósmej i powiedział, że znaleziono trupa w hrabstwie Adair, czyli tam, gdzie wczorajszego wieczora urządzili sobie małą popijawę, i że już po niego jedzie. Sam szybko się ubrał, a kręciło mu się w głowie przy tej czynności jak nigdy, pozbierał swoje rzeczy, jakkolwiek to nie brzmi – podziękował za udaną noc i jak burza wybiegł z bloku. Chłodne, grudniowe powietrze skutecznie ostudziło jego zmieszanie spowodowane obudzeniem się w objęciach dwóch nagich kobiet, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło, i nieco odświeżyło. Czekał na Deana w okolicy Bogey Blues.
O dziwo, nie miał kaca. O dziwo, nie bolała go głowa, na co nastawiał się poprzedniego wieczoru. Ale naprawdę nie był przygotowany na falę wstydu, która zalała jego żołądek i sprawiła, że uformował się tam nieprzyjemny supeł. Dlaczego czuł wstyd? I wyrzuty sumienia? Tego nie wiedział.
Dean przyjechał po kilkunastu minutach dając mu sporo czasu do przemyśleń. Sam jednak nic nie wymyślił, a wielokrotnie próbował ogarnąć myślami swój niecodzienny stan i to, czemu – ach, czemu! – czuł się winny za spanie z innymi kobietami. Dziwne ukłucie w sercu podpowiedziało mu, że miało to związek z czymś dla niego ważnym, ale Sam za cholerę nie wiedział, z czym dokładnie.
– Witamy mistrza – przywitał go Dean radośnie i wręczył bratu kubeczek z kawą. – Jak się spało? O ile w ogóle było jakieś spanie. – Uśmiechnął się dumnie.
– Było dobrze – przyznał Sam. – Zdecydowanie tego potrzebowałem. Dzięki.
– Wiedziałem.
Wyjechali z małego parkingu i ruszyli w kierunku Farmy Bridgewater, gdzie zamordowano mężczyznę w średnim wieku.
– Czyli ten potwór nie ma określonego typu ofiary – stwierdził Sam, gdy Dean opowiedział mu o telefonie od szeryfa Lynna.
– Na to wygląda.
Miejsce zbrodni było bardzo podobne, do tego na Ranczu Ebersole. I tak, jak tamto, nie dostarczyło im żadnych poszlak.

~*~

Poczuł delikatne ukłucie na przedramieniu, więc postanowił otworzyć ciężkie powieki. Ktoś klęczał za jego plecami i trzymał jego rękę w mocnym uścisku, po czym znów coś go ukuło. Odwrócił głowę, by spojrzeć, co się tam wyprawia, i wtedy zorientował się, że nie ma władzy nad szyją, tak giętką, ruszającą się z wyjątkową lekkością. Zachwiał się na stołku i w pewnym sensie dziękował za to, że był związany, bo gdyby nie grube sznury, spadłby z tego przeklętego krzesła na brudną posadzkę. Wszystkie mięśnie w jego ciele rozluźniły się, stały się miękkie i wiotkie i nie mógł nawet podnieść głowy, by się rozejrzeć.
– Teraz będziesz gadał. – Dobiegł go niewyraźny głos z długim, ciągnącym się echem. – Gdzie jest Castiel.
– Nie wiem – wychrypiał. Starał się ograniczać słowa, bo zdarte gardło bolało go niemiłosiernie.
Ktoś chwycił go za włosy i brutalnie uniósł jego głowę. Oczy Lucyfera zaszły łzami, a on sam zakrztusił się śliną zmieszaną z krwią, co spotęgowało ból gardła. Niesklepione rany na ramionach, klatce piersiowej i brzuchu zaczęły na powrót broczyć krwią i Lucyfer poczuł coś, czego jeszcze w całej swej egzystencji nie było mu dane odczuć – czuł, że umiera.
– Nie wierzę ci!
– Twój problem – odpyskował.
Mógł być umierający, wszystko mu było jedno, ale nigdy się nie ukorzy. Przed nikim.
– Raczej twój, łowco. Możemy uleczyć te rany i zacząć od nowa…
– Proszę bardzo, i tak nic wam nie powiem.
– Waleczny z ciebie wilk.
Tadeusz zaśmiał się i zacisnął pięść na jasnych włosach archanioła, przez co przez twarz Lucyfera przebiegł grymas bólu.

~*~

Bracia wrócili do motelu, zrezygnowani brakiem postępu w polowaniu. Zdjęli płaszcze, rzucili je na łóżka i bez sił opadli na fotele.
– Sam?
– No?
– Coś ty robił wczorajszej nocy? – zapytał marszcząc brwi i przyglądał mu się uważnie.
– Nie będziemy o tym rozmawiać – zaperzył się Sam.
– Nie o to chodzi. Twoja szyja… – Wskazał palcem szyję brata.
Sam przyłożył dłoń do szyi i zaczął po niej błądzić palcami, a wyczuwszy pod opuszkami mała ranę, podszedł do lustra. Na szyi łowcy widniała kreska będąca rozcięciem na skórze, podobnym do tych, które widzieli na zwłokach ofiar. Dean zbliżył się do Sama i ujął jego szczękę, po czym przechylił w lewo, by móc dokładnie się jej przyjrzeć, a gdy skończył spojrzał na niego z niepokojem.
– Czy to zrobiła któraś z tych lasek?
– Nie, zapamiętałbym. W nocy wydawało mi się, że ktoś siedzi na mojej klatce piersiowej, ale nie zwróciłem na to uwagi.
– Heather też skarżyła się na ucisk. – Dean chwycił do ręki jedną z książek, przewertował ją szybko i otworzył na stronie dwieście sześćdziesiątej dziewiątej, a następnie podał ją Samowi. – Mamy ją.