Śmieję się skwapliwie ze wszystkiego z obawy,
bym nie musiał płakać.
Dean szedł zarośniętą ścieżką wijącą się między drzewami, zwalonymi konarami i ogromnymi głazami, latarką oświetlając sobie drogę, z bronią uniesioną w gotowości. Z tego, co zapamiętał, Lucy mówiła, że las po pewnym czasie zmieni się w sad rosnący nieopodal podejrzanego pensjonatu – i tam właśnie zmierzał.
Nie mogli dopuścić do utraty Lucyfera, który – chcąc nie chcąc – przyda się im w przyszłości. Jeśli archanioł zna sposób na usunięcie Znamienia i uwolnienie go od klątwy, wydobędzie z niego te informacje za wszelką cenę, to więc oznaczało, że Lucyfer musi pozostać żywy. A w chwili obecnej Dean nie wiedział, czy jego poszukiwania mają jeszcze jakiś sens i czy Diabeł nie jest obdzierany ze skóry.
~*~
– Możesz się pospieszyć?
– A możesz się zamknąć?
Lucyfer świdrował Lucy morderczym spojrzeniem, dając jej tym samym do zrozumienia, że balansuje po cienkiej krawędzi, która wyznacza granice jego cierpliwości oraz trudem trzymane w ryzach zahamowania. Ale Lucy tego nie zauważyła, a nawet jeśli zauważyła, nie przejęła się groźną postawą mężczyzny zakutego w łańcuchy. Zamiast drżeć na myśl o nieprzyjemnościach, jakie mogą ją spotkać ze strony blondyna, dziewczyna po raz kolejny przymierzyła tępą krawędź ostrza scyzoryka do śruby odpowiedzialnej za otwieranie i zamykanie klapki haka zamontowanego w betonowej podłodze.
W jej głowie zrodził się pomysł odkręcenia ów śruby; i z początku wydawało się, że jest to świetny pomysł, jednak z każdą nieudaną próbą i denerwującym komentarzem tego specyficznego faceta, Lucy traciła wiarę w swój plan. Ostrze ześlizgiwało się i było zbyt krótkie, by kobieta mogła swobodnie je chwycić i przekręcić lub chociaż poluzować natrętną śrubę. Gdyby tylko częściej zwracała uwagę na słowa ojca złotej–rączki, wiedziałaby pewnie, co zrobić w takiej – posranej – sytuacji.
Widząc, że scyzoryk na nic się nie zdaje, pobiegła szukać śrubokręta albo innego narzędzia, którym udałoby się jej odkręcić ten przeklęty hak, a wspomniany scyzoryk schowała do kieszeni czarnej, podartej bluzy wiszącej na niej niczym worek.
~*~
Zadaniem Sama było znalezienie i spalenie świętego drzewa dającego życie Vanirowi zanim będzie za późno. Na początek postanowił przeszukać sad, dlatego czym prędzej się tam skierował.
Nie miał pewności, że miejscowi złapali Lucyfera i wystawili go na pastwę skandynawskiego bożka, ale sama myśl o tym, że archanioł może umrzeć, że może go już nigdy nie zobaczyć, nie porozmawiać, nie dotknąć, przyprawiała go o ból brzucha, o rodzące się w żołądku dziwne uczucie, które po pewnym czasie przeniosło się na klatkę piersiową. Łowca czuł każde uderzenie swego serca ze zdwojoną siłą, krew szumiała mu w uszach, a wrażenie, że nie może oddychać doprowadzało go do szału. Nie powinien tak panikować, przecież to był tylko Lucyfer – Diabeł, na miłość boską – osoba, która nie powinna znaczyć dla niego więcej niż zwykły człowiek znajdujący się w tarapatach.
Bo tym właśnie był Lucyfer; był człowiekiem, śmiertelnikiem mogącym w dowolnej chwili umrzeć, nieodporny na zranienie. I Sam nie mógł na to pozwolić, po prostu nie mógł. Nie mógł dopuścić do tego, by archaniołowi stało się coś złego, nie teraz, gdy w końcu nawiązał z nim nić porozumienia, gdy nareszcie sobie uświadomił, że Lucyfer nigdy go nie skrzywdził, nie okłamał i nigdy by tego nie zrobił.
Dlatego musiał go znaleźć, swojego anioła, swojego opiekuna, istotę, której sens życia uwarunkowany był jego życiem.
Lecz w chwili obecnej priorytetem Sama stało się święte drzewo.
~*~
– Henry, pospieszmy się – jęknęła Kitty rozglądając się na boki.
– Poczekaj, myślę.
– Nad czym się tu zastanawiać, tato? – wtrącił się nastolatek stojący wraz z trójką ludzi przed drewnianą szopą.
– Ciebie tu w ogóle nie powinno być, młody człowieku – odezwał się Greg. – To są sprawy dla dorosłych.
– Jestem dorosły, mam siedemnaście lat! – zaperzył się. – A skoro tutaj mieszkam, są to także moje sprawy.
– Daniel, uspokój się. – Daniel popatrzył na swojego ojca spode łba i włożył ręce do kieszeni jeansów, zamykając usta na kłódkę. – Wy pójdziecie do pensjonatu, ja otworzę szopę i do was dołączę. Ale musimy to zrobić w odpowiednim momencie, bo oni uciekną, a na to nie możemy sobie pozwolić. Już i tak pewnie jest wkurzony, bo mu ta mała żmija zwiała za pierwszym razem.
– Dobrze, kochanie, tylko bądź ostrożny.
– Zawsze jestem, Kitty.
Gdzieś, spomiędzy krzaków znajdujących się nieopodal nich, rozległ się dźwięk łamanych gałązek. Wszyscy czterej natychmiast spojrzeli w miejsce, skąd dobiegł cichy odgłos, lecz ujrzeli jedynie ciemność oblewającą drzewa i krzewy, z której nie dało się wyłapać żadnych konkretnych szczegółów. Kitty i Daniel schowali się za Henrym i Gregiem.
– Otwieraj tę szopę – ponaglała Kitty.
– Greg, zabierz ich do siebie, zaraz przyjdę.
Greg skinął głową. Ale w momencie, w którym Greg stawiał pierwszy krok, ktoś wyszedł z zarośli, oświetlony mdłym blaskiem księżyca.
– Agent Mason? – zdziwiła się żona szeryfa.
‘Agent Mason’ wydał się być zbity z tropu przez ułamek sekundy, lecz opamiętał się, gdy przypomniał sobie o swojej roli. Dean przybrał poważną postawę i schował pistolet za pasek spodni.
– Tak. Widzieliście może mojego partnera, agenta Turnera? Zabłądził w lesie, nie możemy go znaleźć. – Kitty zerknęła ukradkiem na męża, co nie umknęło uwadze Deana.
– Przykro mi agencie, niestety nie możemy panu pomóc.
Winchester otworzył usta i zaciągnął się powietrzem, potakując głową przyglądał się ziemi, po czym wzrok jego padł na jasnozielony pensjonat. Zamknął usta marszcząc brwi i znów popatrzył na państwo Mikes, faceta w kapeluszu i nastolatka wzrostem równego szeryfowi.
– Ładny pensjonat – skomentował łowca.
– Ponoć najlepszy w całym Valentine – przyznał kapelusznik. – Greg, właściciel.
Uśmiech na twarzy Deana zagościł na krótko, nie należał również do szczerych. Blondyn podszedł do czwórki stojącej niecałe piętnaście stóp od niego, przyglądając się im sceptycznie.
– Czy wy... umm, czekacie na kogoś? Przepraszam za natręctwo, przypadkowo usłyszałem urywek waszej rozmowy.
– Istotnie, ale to chyba nie jest sprawa dla federalnych – Henry rzekł spokojnie, uśmiechając się pod nosem.
– Oczywiście, oczywiście, pardon. – Dean zaczął się cofać, gdy nagle z szopy dobiegło czyjeś warknięcie.
– Co za gówno! Zaraz rozwalę ten pieprzony łańcuch!
Łowca wytrzeszczył oczy.
– Lucy? – zapytał Dean.
– Dean?! – wrzasnęła dziewczyna.
– Winchester? – Usłyszeli głos Lucyfera.
– Winchester? – zdziwił się szeryf.
– Lucyfer? – odezwał się Dean.
– Lucyfer?! – krzyknęli wszyscy prócz Deana i samego zainteresowanego.
Dean wyciągnął zza paska broń i wycelował nią w szeryfa, który w tym samym momencie wyciągnął swój pistolet.
– Co im zrobiliście? – zielonooki wycedził nie przerywając kontaktu wzrokowego z uzbrojonym mężczyzną.
– My? Oh, nie, my nic im nie zrobiliśmy – odparł niewinnie szeryf i rzucił Gregowi znaczące spojrzenie.
– Dean! – zawołała Lucy zrozpaczonym głosem. – On tu zaraz przyjdzie! Błagam uwolnij nas!
– Jest was tam więcej?
– Nie! Zrób coś!
– Spokojnie, Lucy.
Wykorzystując chwilową dekoncentrację Deana, Greg wydobył z kieszonki wszytej w wewnętrznej stronie kurtki kolejny pistolet, który wycelował wprost w Winchestera.
– Odłóż broń, chłopcze, a nikomu nie stanie się krzywda – kapelusznik powiedział spokojnie i wskazał swoim rewolwerem na Deana dając mu do zrozumienia, by rzucił pistolet na ziemię.
Blondyn uśmiechnął się lekko, zauważywszy, że Lucky Luke nie ściągnął języka spustowego, przez co bębenek rewolweru nie obrócił się a kurek nie został napięty. Wątpił, by ktokolwiek chodził z załadowanym pistoletem w kieszeni, więc nie spodziewał się zagrożenia ze strony cowboya. Szeryf jednak pamiętał o standardowych procedurach i załadował swoją broń i dlatego to do niego postanowił strzelić. Pociągnął za spust, a kulka wyleciała z hukiem i trafiła prosto w lewe udo Henry'ego, robiąc w nim niedużą, krwawiącą dziurę. Mężczyzna padł na trawę, upuszczając policyjnego gnata, wyjąc z bólu. Jego żona pisnęła zakrywając usta dłońmi.
– Tato! – z gardła nastolatka wydobył się zduszony okrzyk.
– Co się dzieje? – spytała zaniepokojona Lucy.
Dean zacisnął zęby. Gdy ów dwójka chciała podbiec do krwawiącego mężczyzny, łowca wycelował również w nich.
– Nie radzę – zacmokał. – Rzuć mi Colta, chyba, że chcesz skończyć jak on. – Skinął głową na szeryfa. Greg posłusznie rzucił broń pod nogi Deana, którą ten podniósł bez wahania. Następnie podszedł do rannego i jego także pozbawił pistoletu. – A teraz uwolnicie ich, bo zrobi się nieprzyjemnie.
Henry drżącą, brudną z krwi ręką podał Winchesterowi klucze do kłódki. Kilka sekund później Lucy wyszła – a raczej wybiegła – z szopy oddychając głęboko. Popatrzyła na Deana, na swoich oprawców i znów na Deana.
– Gdzie Lucyfer? – Łowca rozejrzał się szybko.
Lucy zmarszczyła czoło.
– Aa, on – odpowiedziała po namyśle. – Jest przykuty do podłogi.
– Gdzie jest święte drzewo? – warknął do Grega.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Nie pierdol głupot, ktoś z nas może za chwilę stać się garderobą dla Vanira, nie mamy na to czasu. – Nikt się nie odezwał. – Święte drzewo, już! – ryknął i wystrzelił w powietrze.
– W zachodniej części sadu! – załkała Kitty.
Dean wyciągnął telefon, wystukał lokalizację i wysłał ją Samowi. Obrzucił Lucy badawczym wzrokiem.
– Umiesz się tym posługiwać? – Podstawił jej przed nos Colta Magnum Carry, poprzednio należącego do faceta w kapeluszu.
– Znam podstawy – odpowiedziała pewna siebie i pochwyciła broń do okaleczonych rąk. Z zadziornym uśmieszkiem wycelowała, tym razem załadowanym, rewolwerem do swoich oprawców.
– Nie spuszczaj ich z oczu.
Po czym Dean zniknął w mroku szopy. Usłyszeli strzał, i przez chwilę Lucy pomyślała, że Winchester zabił znajdującego się tam mężczyznę, jednak gdy ujrzała oby dwóch blondynów wychodzących z pomieszczenia, odetchnęła z ulgą.
– Czy wy w ogóle wiecie, co zrobiliście? I jakim cudem zmusiliście Vanira do zbierania żniw dwa razy w roku?
Kitty popatrzyła na Deana z przerażeniem.
– Skąd... Skąd wiesz o Vanirze?
– To ja tu zadaję pytania, a wy grzecznie odpowiadacie.
– My tylko chcieliśmy utrzymać nasze plony jak najdłużej...
– I dlatego przyczynialiście się do śmierci czterech osób rocznie? Jak długo to trwa? Ile razy czyściliście raporty? Ile samochodów wyrzuciliście?
– Byliśmy zdesperowani! Warunki klimatyczne w Nebrasce nie sprzyjają rozwojowi roślin, musieliśmy z czegoś wyżyć!
– Albo macie nie po kolei w głowach, hm? – zaproponowała Lucy, a Dean się uśmiechnął delikatnie.
Chrapliwy pomruk rozległ się po okolicy. I nie pochodził on od dyszącego, zwijającego się w konwulsjach bólu szeryfa, ani od nikogo innego ze zgromadzonych.
– Jest tutaj – szepnął Dean.
Z pobliskiego sadu dobiegał dźwięk nierównych kroków, jakby ktoś utykał albo włóczył jedną z nóg, oraz charakterystyczne pochrząkiwania. Winchester wyprostował plecy, modląc się w duchu, by Sam zdążył spalić drzewo zanim ktoś zginie.
– Do szopy, wszyscy.
– Pomóż mojemu mężowi – zażądała Kitty.
– Lucyfer, Lucy, wejdźcie do szopy – nakazał i słysząc coraz szybsze kroki, wraz z Gregiem, Kitty i nastolatkiem zabrali się za podnoszenie szeryfa, który, szczerze powiedziawszy, do najlżejszych nie należał.
Vanir był blisko, Dean mógł dostrzec światło księżyca odbijające się od dwóch haków bożka, co wcale nie dodawało otuchy.
Pomyślnie zdążyli przetransportować Henry'ego do reszty ludzi, zamknąć drzwi, zostało im jedynie nasłuchiwanie kroków Vanira.
– Szybciej, Sam – zielonooki mruknął pod nosem, czując się dość niekomfortowo w malutkiej szopie, w towarzystwie sześciu osób, w tym Diabła.
– Gdzie on jest?
O wilku mowa...
– Szuka świętego drzewa.
– I pozwoliłeś mu się samemu błąkać po sadzie, w którym był ten... bóg? – prawie wypluł ostatnie słowo.
– Sam nie jest dzieckiem, potrafi się obronić.
– W to nie wątpię, jednak to bardzo lekkomyślne z twojej strony.
– Gdyby nie ja, już byś nie żył, więc łaskawie przestań mnie pouczać i stul pysk.
Dean zamknął oczy próbując uspokoić drżenie prawej ręki, w której trzymał broń. Mocno zaciskał palce wokół białej rękojeści, nie chcąc dać się ponieść chwilowemu braku kontroli nad skutkami ubocznymi Znamienia. Lecz nic nie mógł poradzić na to, że Lucyfer go cholernie denerwował, a wszelkie jego przytyki – mimo, iż prawdziwe – przyprawiały go o wrzenie krwi.
Niech sobie wsadzi swoje oskarżenia! Kim on był, by go pouczać?!
Kroki ustały. Zapanowała kompletna cisza.
– Poszedł sobie? – zapytała Lucy i zbliżyła się do Winchestera, chwytając się jego prawego ramienia.
Dean oddychał głęboko i co rusz zaciskał zęby, mając wrażenie, że jeszcze moment i wybuchnie, zacznie strzelać do wszystkich, byleby się od nich uwolnić. Przeklął cicho. Musiał być silny, musiał z tym walczyć. Dla Sama. Dla Castiela. Dla Bobby'ego obserwującego go gdzieś z Nieba. Musiał oprzeć się pokusie mordowania, która wracała ze zdwojoną siła, gdy tylko myślał, że już się jej pozbył.
Postanowił sprawdzić, czy Vanir sobie poszedł. Otworzył drzwi i zwinnie wydostał się z dusznej szopy, serdecznie witając zimne, listopadowe powietrze owiewające twarz i nieco spocony kark. Rozejrzał się w poszukiwaniu stracha na wróble; był pewny, że jeszcze sobie nie poszedł, że nie odpuścił tak łatwo, ale nie zauważył po nim żadnego śladu. Zero dziwnych dźwięków, zero odgłosów stąpania po trawie, nic.
A to oznaczało, że gdzieś się przyczaił i czekał, by zaatakować, by obedrzeć go ze skóry i stworzyć z niej okrycie dla siebie.
Dean obszedł drewniany składzik – pudło. Zajrzał także za okoliczne drzewka ozdobne, ale i tam nie znalazł skandynawskiego bożka.
Może Sam spalił drzewo i nie było już żadnego bożka?
Niespodziewanie zza pleców Deana coś zaświszczało, a gdy łowca się odwrócił, ujrzał paskudną maskę zaledwie cal od swojej twarzy. Natychmiastowo odskoczył w tył spodziewając się ataku, który, istotnie, nastąpił niecałą sekundę później. Vanir wyciągnął przed siebie swój hak, chcąc wbić się w ramię Deana, na szczęście łowca wykonał skuteczny unik, przez co Vanir potknął się o własne – mniej lub bardziej władne – nogi. Winchester chwycił jego ubrania i rzucił nim w stojące obok szopy drewniane beczki, robiąc przy tym mnóstwo hałasu, zyskując sobie kilka chwil kalkulacji różnych opcji powstrzymania stracha na wróble przed zabiciem kogokolwiek ze zgromadzonych.
Dean zadecydował walczyć z nim dopóki Sam nie spali jego źródła energii, odciągając go jak tylko się da od małej szopy, by nie narazić upchanych tam ludzi na niebezpieczeństwo. Vanir w końcu pozbierał się i wstał, sprawnie ruszył w kierunku łowcy z wyciągniętymi hakami, jednak Dean był szybszy i w porę odsunął się na bok, unikając w ten sposób niechybnej dekapitacji. Chciał znów rzucić Vanirem w coś twardego, tym samym ogłuszając go na jakiś czas, dlatego zaszedł go od tyłu z zamiarem ponownego chwycenia luźnego ubrania, ale strach na wróble szybko się obrócił i machnąwszy hakiem przeciął Deanowi lewą stronę brzucha.
Winchester syknął z bólu, lecz nie zamierzał się poddawać. Grając na zwłokę, strzelił Vanirowi prosto w serce, choć pewnie Vanir serca nie miał, miał za to kopcącą się dziurę w klatce piersiowej, która, mimo iż go nie zraniła, sprawiła, że bożek zrobił parę kroków do tyłu. Zdziwiony spojrzał w dół, a potem na Deana i warcząc głośno wręcz rzucił się na niego. Blondyn oddał jeszcze dwa strzały; w głowę i w rękę, po czym zbliżył się do dróżki prowadzącej wgłąb sadu.
– Hej! – krzyknął zwracając uwagę Vanira. – Tutaj, ty parszywy bydlaku!
Vanir zaczął kierować się w jego stronę, nieprzerwanie wydając nieokreślone dźwięki, utykając na lewą nogę.
Dean postanowił zwieść go do lasu wierząc, że kupi tym sobie i Samowi więcej czasu. Szedł między drzewami nie spuszczając wzroku z Vanira, aż znalazł się w dogodnej odległości od szopy. Jakby niepowodzeń było mało, bożek odwracał się ciągle, obserwując to Deana, to szopę, nie mogąc się zdecydować, kogo powinien zabić.
Winchester postanowił iść głębiej.
~*~
– Myślicie, że już możemy wyjść? – zapytała Kitty.
– Nie.
– A to dlaczego?
Lucyfer westchnął.
– Czyż to nie jest oczywiste?
– Nie.
– Już rozumiem, dlaczego Bóg zlecił nam opiekę nad wami – mruknął do siebie.
– Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru tu dłużej sterczeć. Od dziesięciu minut nie słychać żadnych odgłosów walki – awanturował się Greg. Już chciał otworzyć drewniane drzwiczki, jednak Lucy zastawiła mu drogę.
– Hej, hola, stop. Akurat w tej kwestii zgadzam się z panem Szatanem, powinniśmy tu zostać.
– Dziewczyno, ty się posłuchaj! Chcesz trzymać się kogoś, kto nazywa siebie ‘Lucyferem’?!
– No nie wiem, jak to o nim świadczy, ale jak na razie to wy próbowaliście mnie zabić, nie on, więc morda w kubeł. Ja mam broń, ja ustalam zasady.
– Żadna gówniara nie będzie mi rozkazywać! – Greg szarpnął Lucy, chcąc uzyskać sobie drogę do wyjścia.
– Zostaw. Ją. W spokoju – odezwał się Lucyfer, a głos jego był niczym grzmot burzy w spokojny, letni wieczór, donośny i przyprawiający o ciarki.
– Bo. Co? – spytał Greg naśladując sposób wypowiedzi archanioła.
Dwójka mężczyzn wpatrywała się w siebie zawistnie z uniesioną głową. Greg mógł być wyższy od Lucyfera, lecz to Lucyfer przewyższał Grega w każdym innym możliwym aspekcie życia.
– Jeśli tak bardzo chcesz zginąć, proszę, droga wolna – Lucyfer odsunął się z przejścia, a delikatny uśmiech plątał się po jego ustach – to ty decydujesz o własnym życiu.
– A żebyś wiedział. Kitty, Daniel, pomóżcie mi wyciągnąć Henry'ego. – Kitty i Daniel nie ruszyli się ani o cal. – No szybciej, musimy mu opatrzyć nogę.
Pani Mikes chwyciła męża pod jedno ramię, ich syn pod drugie, Greg otworzył drzwi i wszyscy trzej pomogli kulejącemu szeryfowi wydostać się ze składzika. Odetchnęli pełną piersią.
– Nie... nie powstrzymasz ich? – Lucy spojrzała na Lucyfera.
Anioł przekrzywił głowę.
– Ludzie otrzymali od Boga wolną wolę i to oni sami wybierają ścieżki, którymi chcą podążać. Ich wybory, te dobre, jak i złe, są ich wyborami, podejmują je świadomie i to oni będą sobie radzić z ewentualnymi konsekwencjami – wyjaśnił.
– Wiesz, jeszcze jakiś dzień albo dwa i faktycznie uwierzę, że jesteś Lucyferem. – Uśmiechnęła się lekko.
– Winchester nie wrócił, a to znaczy, że nie pozbył się Vanira – zmienił temat.
– Czyli ten strach na wróble nadal gdzieś tam jest?
– Owszem. Dlatego...
Nagle przeraźliwy krzyk Kitty przedarł się przez panującą ciszę. Lucyfer nie przejął się tym zbytnio, jedynie uniósł brwi, jakby spodziewał się takiego obrotu sprawy, a Lucy podbiegła do drzwi i ujrzała Vanira kroczącego ku czwórce ludzi.
– Powinniśmy coś zrobić, on ich zabije – dziewczyna z rozerwanym uchem powiedziała nerwowo.
– Uśmiercić może go tylko spalenie drzewa.
– Ale Dean jakoś go powstrzymywał.
Nie czekając na odpowiedź, Lucy wybiegła z szopy i strzeliła do bożka, który zatrzymał się w pół kroku i znów ruszył przed siebie, szybciej tym razem. Wyglądał na rozzłoszczonego, warczał i charkał gardłowo. Znajdował się kilkadziesiąt stóp od nich, jednak Lucy mogła dostrzec krew na ostrzu haka.
– Szatanie, pomóż. On... on chyba zabił Deana – wyjąkała beznadziejnie.
– Bzdura, Winchester nie może umrzeć – parsknął podchodząc do dziewczyny.
– Też chciałabym w to wierzyć...
Naprawdę, Dean nie mógł umrzeć, chroniło go przed tym Kainowe Znamię, więc Lucyfer nie martwił się o brata Sama. Zamiast tego zaczął martwić się o swoje życie z racji, iż od niedawna był człowiekiem. Tak bezbronnym, wrażliwym, nie potrafiącym się ochronić przed niebezpieczeństwami świata, których, trzeba przyznać, nie brakowało.
Greg wpatrywał się nieprzytomnie w zmarnowanego stracha na wróble, a Kitty i Daniel rozpaczliwie próbowali odciągnąć szeryfa jak najdalej od Vanira. Niestety ich próby spełzły na niczym, gdyż bożek w kilka kroków znalazł się przy nich wymachując hakami.
– Hej! – Usłyszeli Deana, który prawie wyskoczył z sadu.
Vanir odwrócił się i popatrzył na Deana, który biegł ku niemu z furią wypisaną na twarzy, lecz po chwili wrócił do atakowania wcześniej obranego celu.
– Nie! – warknął łowca.
Strach ze szmacianą twarzą, z dwoma guzikami jako oczy, czarną grubą nicią robiącą za usta, wbił jeden hak w klatkę piersiową Kitty, która otworzyła usta, by krzyknąć, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył, a drugi w plecy Daniela.
Henry, widząc całe zdarzenie, ryknął żałośnie i podparł się na rękach, chcąc wstać, pomóc swojej rodzinie, tymczasem było już za późno. Krew trysnęła na ziemię.
– Kurwa! – Dean wrzasnął. Czym prędzej dopadł Vanira, a następnie uderzył go pięścią w twarz.
Skandynawski bożek nie zrobił sobie nic z tak lichego ataku. Zaczął iść do sadu, ciągnąc ofiary na swych hakach, ale łowca złapał jego nogi i przewalił na grunt. Vanir przewrócił się, wraz z Deanem, który poczuł ukłucie w lewej łydce, prawdopodobnie ostrze haka właśnie tam się wbiło. Nie tracąc czasu usiadł na nim i uderzył w głowę. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, zdając sobie sprawę, że nie robi mu krzywdy, nie zamierzał jednak przestać. Uderzał i uderzał, wyrzucając z siebie cała nagromadzoną w ostatnich dniach złość, czując swoistą ulgę po nastym już uderzeniu.
Zamrugał kilkakrotnie, gdy Vanir podniósł głowę i wyciągnął hak z ciał Mikesów, po czym wstał zrzucając z siebie Winchestera.
Z pewnością Sam nie chciałby, by jego brat stał się demonem, więc Lucyfer musiał działać. Podszedł do Deana, któremu Vanir przyglądał się dość długo, i zaciągnął się zimnym powietrzem. Wypuścił je przez nos dopiero, gdy Dean otworzył usta, by coś powiedzieć.
Vanir uniósł hak i zaatakował Lucyfera. Archanioł sprawnie wykonał unik, a Dean pchnął bożka na ziemię. Lucy aż odskoczyła, ponieważ potwór upadł zdecydowanie zbyt blisko niej, natomiast Greg nareszcie wrócił do rzeczywistości, obrzucił otoczenie nieprzytomnym spojrzeniem i zaczął uciekać w stronę swojego pensjonatu.
Strach na wróble natarł na Lucyfera, chaotycznie ruszając rękoma – chyba raz nawet trafił, Dean nie był do końca pewny, lecz nawet jeśli, anioł nie dał tego po sobie poznać. Lucyfer i starszy Winchester odgrodzili Lucy i Henry'ego od Vanira własnym ciałem.
I wtedy Vanir stanął w płomieniach, które w ekspresowym tempie pochłonęły jego kończyny, po czym przeniosły się na tułów. Ogień rozświetlił otoczenie. Lucy schowała się za Lucyferem, przytrzymując się ramion blondyna, nie bacząc na jego zgorszony wzrok. Słysząc szloch gdzieś z dołu, Lucy popatrzyła na Henry'ego. Chciała się schylić, by zapytać, czy potrzebuje jechać do szpitala, lecz mężczyzna wyrwał z jej dłoni rewolwer i przystawił sobie do skroni.
– To moja wina – zapłakał – to ja ich zabiłem!
Lucy zakryła usta. Dean spojrzał na drżącego szeryfa.
– Nie rób tego. Słyszysz, nie strzelaj – powiedział uspokajająco i delikatnie zbliżył się do Henry'ego. – To nie jest rozwiązanie.
– Naraziłem ich. To moja wina. Niepotrzebnie ich do tego wciągałem. Moja rodzina... Moja Kitty...
– Nie chcieliby, żebyś się zadręczał. Pomyśl o nich – poradziła Lucy.
– Przez myślenie o nich mam większą ochotę pociągnąć za spust!
Dean przeklął w myślach. Nie nadawał się do takich rozmów, nie potrafił widzieć dobra we wszystkich sytuacjach, w przeciwieństwie do Sama. Gdyby jego brat tu był, powiedziałby coś wzruszającego, coś, co przekonałoby szeryfa do odłożenia broni.
– I tak tego nie zrobi – skomentował Lucyfer, który obserwował zdarzenie ze zmrużonymi oczami. – Jest tchórzem.
Henry zapłakał głośniej i odrzucił rewolwer, zwijając się w kłębek smutku i rozpaczy.
Winchester wymienił z Poranną Gwiazdą spojrzenie, po czym zabrał pistolet z zasięgu Mikesa i wsadził go za pasek. Widocznie sposób Lucyfera zadziałał podobnie, pomyślał wzruszając ramionami.
~*~
Szeryf został odeskortowany na pogotowie, wyjaśnieniami musiał zająć się sam, a Lucyfer, Dean i Lucy czekali na Sama w wyznaczonym miejscu. Łowca nalegał, ażeby i Lucy przeszła się na pierwszą pomoc w celu zszycia rany na policzku, jednak dziewczyna odmówiła. Niższy Winchester zadzwonił do brata, informując go o postępie polowania i powiedział, żeby przyszedł przed kawiarnię świętej pamięci Kitty Mikes.
Sam dotarł tam po niespełna kwadransie i pierwsze, co zrobił po ujrzeniu trójki ludzi stojącej wokół Impali, to upewnił się, że Lucyferowi nic nie jest. Lucyfer także zbadał swoje wybrane naczynie, a gdy nie doszukał się żadnych obrażeń, uśmiechnął się prawie niezauważalnie. Nie zwracał uwagi na to, że ma rozciętą skórę nieco powyżej łokcia, to się nie liczyło. Bowiem liczyło się to, że Sam był cały i zdrowy. I że się o niego martwił. A to zaś sprawiało, że serce archanioła rosło.
– Wybaczcie, że przerywam wasz moment – odezwała się Lucy, odkaszlnąwszy uprzednio czym otrzymała trzy zszokowane spojrzenia. Sam odsunął się od Lucyfera – ale wiecie może, gdzie jest jakiś przystanek autobusowy?
– Chyba widziałem jeden obok stacji benzynowej – Dean wskazał palcem główną drogę – idziesz prosto i na pewno dotrzesz.
– Dzięki. – Wyszczerzyła się.
– Nie chcesz podwózki? – zdziwił się Sam.
– Nie... Muszę to rozchodzić. To był bardzo... emocjonujący dzień. – Westchnęła. – Przynajmniej dla mnie, wy nie wyglądacie na zbyt wstrząśniętych.
Sam zaśmiał się zakładając włosy za ucho.
– Powiedzmy, że można się przyzwyczaić – skwitował Dean.
– Szacuneczek, serio, podziwiam.
Chwyciła do mniej poturbowanej ręki swoją torbę z ubraniami, którą zdążyli zabrać z pensjonatu, i powoli zaczęła się cofać. Zerknęła jeszcze na Lucyfera stojącego na uboczu. Winchesterowie wsiedli do Chevroleta. Szatynka podeszła do anioła i łagodnie uderzyła go w ramię.
– Całkiem fajny z ciebie gość – przyznała.
– Nie mogę powiedzieć tego samego o tobie.
Roześmiała się na widok grymasu na twarzy mężczyzny.
– Będzie mi brakowało twoich komentarzy.
Upadły anioł uniósł kącik ust i popatrzył na siedzącego w samochodzie Sama. W tym momencie preferował jego towarzystwo, lecz po namyśle stwierdził, że obecność tej ludzkiej kobiety nie zaliczała się do okropnych.
– Hej, um, a mogę wiedzieć, jak masz naprawdę na imię? Bo rozumiem, że ‘Lucyfer’ to coś na znak pseudonimu artystycznego.
Lucyfer zmarszczył nos.
– Niekoniecznie.
Enigmatyczna odpowiedź sprawiła, że Lucy potrząsnęła głową.
– Cóż, każdy ma jakieś zboczenia.
I były to jej ostatnie słowa. Poszła w kierunku stacji benzynowej, machając im na pożegnanie.
– No to wracamy? – zapytał Dean, gdy Lucyfer zamknął za sobą drzwi Impali.
– Ano.
Sam spojrzał na krótko w lusterko wsteczne, gdzie zobaczył siedzącego w ciszy anioła. Anioł również popatrzył w lusterko, więc Sam przeniósł wzrok na znikającą między budynkami Lucy, mając wrażenie, że patrzenie na Lucyfera i odczuwanie przy tym miłego ciepła w dole żołądka jest złe.
Pojechali do motelu z myślą, że w końcu zakończą ten niemożliwie długi dzień ciepłym prysznicem i rzucą się do niewygodnych łóżek. Dojechali na miejsce w mgnieniu oka, wypakowali najpotrzebniejsze rzeczy i podreptali do ich pokoju. Dean wyciągnął rękę w celu otworzenia drzwi, jednak Lucyfer wcześniej wyszeptał:
– Tam jest demon.
Sam sięgnął po sztylet od Ruby, a Dean z wciąż krwawiącym brzuchem i łydką zaklął siarczyście wyciągając swój pistolet z pełnym magazynkiem. Nie zabiłby on demona, ale na pewno troszeczkę osłabił Wparowali do pokoju zaświecając światło, przygotowani dosłownie na wszystko. Ale jak się okazało, nie na to, co zobaczyli.
– Chelsea? – bracia zapytali jednocześnie.