Ten, który walczy z potworami powinien zadbać,
by sam nie stał się jednym z nich.
by sam nie stał się jednym z nich.
– I jak, macie coś? – zapytał Dean.
– Jedynie jakiś gang motocyklistów, żona szeryfa nic poza tym nie wie. – Usłyszał zmęczony głos Sama po drugiej stronie słuchawki.
– Gang?
– Taa. – Chwila ciszy. – A u ciebie?
– Sprawdziłem raporty policyjne i muszę powiedzieć, że nic nie znalazłem. Dosłownie nic. Nie ma zgłoszeń o zaginionych, ale to nie wszystko. – Dean oparł się plecami o drzwi Impali. – Przestępczość tutaj jest równa zeru, żadnych pobić, kradzieży ani morderstw.
– Co?
– Właśnie. Zupełnie jakby ktoś je wyczyścił, bo nie uwierzę, że nie było ani jednego przedwczesnego trupa.
– Może to po prostu bardzo spokojna okolica? – zaproponował młodszy Winchester, lecz sam nie do końca dowierzał swoim słowom. Prawdopodobieństwo, że raporty będą całkowicie puste nie było możliwe.
– Ale żeby aż tak?
– Masz rację, coś tu nie pasuje. Poszukamy z Lucyferem pól magnetycznych i obecności demonów albo aniołów i wracamy do motelu.
– Okej. – Dean rozłączył się i schował telefon do kieszeni.
Czarna Impala wdzięcznie prezentowała się na pustawym policyjnym parkingu, gdzie przebywał również i Dean. Nie zdobył informacji, których potrzebował, jednak w zamian za to dowiedział się czegoś o tym podejrzanie idealnym miasteczku. Miejscowi mieli swoje brudy i zawzięcie próbowali je ukryć przed resztą świata, i jak widać – dość skutecznie.
Łowca przejechał dłonią po lewym przedramieniu, a przez jego twarz przewinął się grymas zniesmaczenia, gdy poczuł pod palcami wybrzuszenie powstałe kilka miesięcy temu. Znamię Kaina coraz częściej dawało się we znaki; gniew przeradzał się w szał, zwykłe błahostki irytowały go niczym problemy najtrudniejsze do rozwiązania, a obecność Diabła wcale nie pomagała.
Zaczął podejrzewać, że sam dawca znamienia mógł jakimś pokręconym sposobem wpływać na intensywność skutków ubocznych przejętej od Kaina klątwy, jednak zrezygnował z tego toku rozumowania, gdyż po łasce archanioła nie było ani śladu, więc połączenie między ów znamieniem a Lucyferem nie wchodziło w grę.
Czym w takim razie Dean mógł uzasadnić wzbierającą w nim furię? Czym mógł umotywować nieodpartą chęć zatłuczenia Szatana gołymi pięściami? Nie chodziło tu już tylko o pozbawienie go życia, raz na zawsze, a o sprawienie mu niewyobrażalnego bólu i o satysfakcję związaną z wiedzą Lucyfera, że to właśnie Dean go uśmierca i że nie jest w stanie się obronić, ani go powstrzymać.
Dean odsunął trzęsącą się dłoń od przedramienia i przez chwilę wpatrywał się to w nią, to w miejsce, gdzie skrywało się piętno pierwszego mordercy. Patrzył zaniepokojony na drżącą kończynę, po czym rozprostował palce chcąc uspokoić lekkie drgawki. Nie przejąłby się tym tak mocno, gdyby nie fakt, że już wcześniej zdarzyła się podobna sytuacja; tak bardzo zatracił się w rozmyślaniach o wyjątkowo krwawej strategii zabicia jednego z potworów, że nawet nie zwrócił uwagi na to, iż jego dłoń zaciska się brutalnie wokół puszki po piwie.
Wizje patroszenia, cięcia, uderzania głową o coś twardego aż do momentu, w którym czaszka pęka i ukazuje swą zawartość, odcinania głów przewijały się przed oczami starszego Winchestera podczas koszmarów sennych, ale także na jawie, co z dnia na dzień zasiewało w nim coraz to większe obawy. Obawy o to, w co się zmienia, czym się staje.
~*~
– Nie ma pól magnetycznych, zimnych miejsc, Lucyfer nie wyczuł demonów ani aniołów, więc możemy już wykluczyć niektóre potwory – powiedział Sam spojrzawszy na pozostałych mężczyzn siedzących na swoich łóżkach.
– Tylko że opis nie pasuje do niczego. Zwykłe zniknięcie, jakby rozwiali się w powietrzu – skomentował Dean kartując setny raz tę samą książkę, po raz setny nie znajdując w niej nic pożytecznego.
– Jeśli jest to bożek, a ofiary giną w okolicach połowy jedenastego miesiąca, mieszkańcy tego miasta wnet porwą kolejną osobę – Lucyfer rzekł od niechcenia przyglądając się wyłączonemu telewizorowi.
Dean i Sam spojrzeli na Lucyfera w tym samym momencie, a później na siebie i znów na archanioła.
– Wiesz, jaki to bożek? – zapytał starszy z braci.
– Gdybym wiedział, nie tkwilibyśmy w tym żałosnym pomieszczeniu, to chyba oczywiste – odparł znudzony.
– Cóż, wcześniej nam nie powiedziałeś, że nadal potrafisz czarować, więc nie wiem, co jeszcze przed nami ukrywasz.
– Wiecie to, co powinniście wiedzieć.
– Mówiłem – Dean zwrócił się do Sama i oskarżycielsko wbił palec w stronę Lucyfera – on coś knuje. Wiedziałem.
– Uspokój się, łowco, nic nie knuję, nie miałbym w tym żadnego celu.
Sam z czasem przestał zwracać uwagę na kłótnie tych dwóch. Teraz liczyło się polowanie i życie niewinnych osób, relacje Deana i Lucyfera nie miały większego znaczenia.
Wraz z godziną trzecią, Dean postanowił przejść się po jakiegoś fastfooda, sześciopak piwa i by po prostu odetchnąć, odpocząć od ciągłego czytania, zostawiając Sama i Lucyfera w obskurnym motelu. Nie rozmawiali wiele; wymienili zaledwie garstkę informacji dotyczących sprawy, resztę czasu spędzili w ciszy.
Gdy Dean wrócił po niespełna trzydziestu minutach, rozdał wszystkim po posiłku, a następnie otworzył pierwszą butelkę piwa. Z każdym zirytowanym westchnięciem bezradności otwierał kolejną i kolejną, aż w końcu otworzył ostatnią i osuszył ją w mgnieniu oka.
Nim się obejrzeli, słońce zaszło za horyzontem, dzień ustąpił nocy.
Młodszy Winchester był gotów się założyć, że przeczytał całą część Wikipedii dotyczącą bożków ze wszystkich możliwych religii oraz inne strony internetowe poświęcone tejże tematyce. Nie znaleźli nic, co pasowałoby do profilu potwora nawiedzającego Valentine, a jedynie przysporzyli sobie migreny.
Dlatego postanowili przebadać teren. W swoich zwyczajowych ubraniach wsiedli do Impali i, starając się być jak najmniej zauważalnymi, wjechali w wąską uliczkę otoczoną gęstymi krzewami z idealnym punktem obserwacyjnym. Doskonale widzieli główną drogę i oświetlone żółtym światłem przydrożne sklepiki oraz księgarnie, będąc przy tym prawie niewidocznymi.
Bracia rozsiedli się wygodnie na przedniej kanapie Chevroleta, by czujnie przyglądać się otaczającym ich ludziom, a Lucyfer zamknął oczy unosząc głowę, przy okazji opierając ją o siedzenie.
Minuty mijały boleśnie wolno, wyraźnie dając im do zrozumienia, że marnują czas na polowanie z góry spisane na niepowodzenie.
Duża wskazówka zegara wylądowała na dziewiątce, mała natomiast w ślimaczym tempie zbliżała się do trójki, gdy usłyszeli coś uderzającego w bagażnik samochodu. Lucyfer aż podskoczył, a z jego gardła wydobył się króciutki okrzyk zdziwienia zmieszanego z przerażeniem. Winchesterowie natychmiast spojrzeli za siebie, jednak nic nie zobaczyli.
Sekundę później ktoś nieudolnie próbował wejść do Impali, chaotycznie szarpiąc się z klamką, więc bracia wyciągnęli zza paska do spodni broń, przez co archanioł odsunął się znacznie na drugi koniec tylnej kanapy. Sam zamaszyście otworzył drzwi i wycelował naładowanego Taurusa w tajemniczą postać wciąż chcącą wtargnąć do ich samochodu. Była to dziewczyna – kobieta – z podartymi ubraniami i głęboką szramą na twarzy, z której obficie spływała krew, mamrocząca pod nosem niezrozumiałe wyrazy.
Popatrzyła na Sama; gdy łowca ujrzał w jej oczach panikę, a także łzy, opuścił broń podnosząc ręce w obronnym geście.
– Błagam pomóżcie mi! – krzyknęła rozpaczliwie.
– Hej, hej – Sam podszedł do niej powoli – co się stało?
Kobieta wreszcie skutecznie nacisnęła klamkę i wparowała do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Co jest?! – warknął Dean.
– Jedź!
– Co?
– Nie słyszysz?! Jedź! – wrzasnęła.
Sam prawie wskoczył na przednią kanapę, zamknął drzwi, a następnie odwrócił się do nieznajomej.
– Tam coś jest, w tym lesie! Proszę cię, jedź stąd!
Dean i Sam nie musieli nic mówić; z pistoletem w ręku równocześnie wysiedli z auta i skierowali się wąską dróżką w głąb lasu.
– Psychopaci – parsknęła. Próbowała wydostać się z Impali, lecz Lucyfer w porę ją zatrzymał, łapiąc jej rękę. – Co ty robisz, puść mnie!
– Co widziałaś? – zapytał stanowczo.
– Nie dotykaj mnie!
– Uspokój się, ludzka kobieto, nie zrobię ci krzywdy.
Dziewczyna popatrzyła na Lucyfera i odetchnęła głęboko.
– Puść mnie – wycedziła przez zęby.
Anioł puścił przedramię szatynki, które ta po chwili rozmasowała.
– Powiedz mi, przed czym uciekałaś.
– To było... To było coś...
– Sprecyzuj – burknął z uniesioną brwią.
– No to może pozwól mi dokończyć – prychnęła.
– To wyglądało jak strach na wróble, tylko że to nie mogło być strachem na wróble, bo to żyło. Wiem, bez sensu, ale przysięgam, nie kłamię. Widziałam stracha na wróble idącego w moją stronę z dwoma hakami zamiast dłoni.
– Co się stało z twoim uchem?
– Co?!
Kobieta przyłożyła palce do lewego ucha, po czym syknęła z bólu.
– Kurwa. No nie. Nie mój tunel... – jęknęła. Odwróciła twarz w kierunku szyby, by choć trochę się w niej przejrzeć, a następnie zakryła sobie usta. Zerknęła na palce oblepione gęstą krwią. – Ja pierdolę!
– Nie bluźnij.
– Zamknij się! Mam... Mam rozerwany płatek ucha!
– To jedynie powłoka – wyjaśnił cierpliwie.
– Lecz się.
– Leczenie przyda się tobie, najwyraźniej uszkodziłaś swoje ciało i nie jesteś tym faktem zadowolona.
– Ależ z ciebie Sherlock.
– Nie rozumiem.
– Nieważne. Gdzie oni poszli?
Lucyfer odwróciwszy się popatrzył na kamienistą uliczkę umiejscowioną między gęstymi drzewami i krzewami.
– Poszukać istoty, która cię zaatakowała – powiedział nie odrywając wzroku od zarośli.
– Przecież mogą zginąć.
– Nie tak łatwo pozbawić Winchesterów życia.
Lecz słowa dziewczyny zasiały w duszy Lucyfera odrobinę niepewności, obawę o ich zdrowie. Nie przeczył, obaj bracia byli uzdolnionymi łowcami plującymi wszelakim potworom w twarz, jednak ten fakt nie sprawiał, że martwił się odrobinę mniej o to, czy wyjdą z tego polowania cało.
Postanowił działać.
Otworzył drzwi Chevroleta z zamiarem sprawdzenia okolicy, ale tym razem to okaleczona kobieta go powstrzymała. Chwyciła jego rękę.
Anioł zerknął sceptycznie na brudne palce owinięte wokół jego przedramienia, potem na dziewczynę.
– Nie zostawiaj mnie tutaj – zażądała ze słyszalnym przerażeniem w głosie.
– Nie jestem twoim opiekunem – warknął i wyplątał się z jej silnego uścisku.
– Ej, no proszę cię, ty też chcesz tam iść? Jesteście jakimś klubem samobójców?
Lucyfer pozostawił komentarz nieznajomej bez odpowiedzi. Wyszedł z samochodu, ostatni raz obrzucając siedzącą w nim kobietę–histeryczkę zgorszonym spojrzeniem, i poszedł śladem Sama i Deana.
Nie dość, że było ciemno, a blask księżyca skutecznie blokowały jeszcze liściaste korony drzew, to wędrówkę uniemożliwiało Porannej Gwieździe kamieniste podłoże. Potykał się raz za razem, tracąc przy tym resztki swej gracji, a gdyby niedogodności Lucyferowi zabrakło, zupełnie nie wiedział, gdzie był i gdzie miał iść, ale przede wszystkim nie wiedział, gdzie i w jakim stanie przebywał Sam. Sam – ponieważ to on się teraz liczył dla upadłego anioła najbardziej.
Szedł wyboistą drogą oglądając się to w lewo, to w prawo, za siebie, znów w lewo, jednak napotkał tylko ciemność i głuchą ciszę. Nawet szelest liści ucichł, podobnie jak cykanie świerszczy i rechot żab, jakby jakikolwiek robak albo szum wiatru bał się przerwać nastały spokój. Jedynym dźwiękiem było ocieranie się o siebie kamyczków pod podeszwą butów blondyna, echem roznoszące się po najbliższej okolicy.
~*~
– A gdzie wasz koleżka?
Oczom Deana i Sama ukazała się wcześniej spotkania dziewczyna z raną na lewym policzku, nonszalancko opierająca się o bagażnik Impali.
– Co? – zapytał Sam.
– No, ten trzeci. I, łał, nic wam się nie stało.
Sam przebiegł ostatnie dwadzieścia stóp dzielących go od samochodu i omiótł wzrokiem wnętrze czarnego Chevroleta.
– Nie ma go – skwitował zaniepokojony.
– Jak to? – Dean również podszedł do swojego wozu. – Mówił gdzie idzie?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie.
– Po prostu zajebiście – westchnął Dean.
– Poszedł tamtą drogą, chyba chciał was poszukać, nie wiem, nie spoufalał się.
– Ile go nie ma? – Sam zbliżył się do dziewczyny.
– Kwadrans? Więcej? – Zmarszczyła czoło. – Hej, kim wy jesteście? Uwierzyliście mi, to po pierwsze. Szok, bo sama bym sobie nie uwierzyła, a po drugie pobiegliście tam bez wahania.
Bracia wymienili spojrzenie.
– Długo by gadać – wyjaśnił starszy Winchester bez większego entuzjazmu.
Szatynka przewróciła oczami.
– Rozumiem aluzję.
– Chcesz jechać do szpitala? – spytał Sam. – Zszyją ci policzek.
Dziewczyna delikatnie dotknęła rozciętą skórę, krzywiąc się przy tym z bólu.
– Bywało gorzej. – Uśmiechnęła się. Za, z pozoru szerokim, uśmiechem kryło się coś jeszcze, pewna historia, którą nieznajoma nie chciała się dzielić. – Tak w ogóle to jestem Lucy. – Wyciągnęła przed siebie dłoń w geście przywitania.
– Dean – skonsternowany mężczyzna wskazał na siebie palcem – i Sam – wskazał brata. – Wybacz, nie mamy czasu na bezsensowne rozmowy, nasz koleżka może być właśnie mordowany. Widziałaś co cię zaatakowało?
– Niemiłe – skomentowała zakładając ręce pod biustem. – I tak, widziałam. Kapitan Hak w wersji brzydkiego stracha na wróble.
Winchesterowie unieśli brwi.
– Jesteś pewna? – dopytywał Dean.
– Strach na wróble biegnący w twoją stronę, który szatkuje ci twarz potrafi zapaść w pamięć – odparła sarkastycznie.
– Vanir.
– Vanir – zgodził się Sam.
– Ale czemu w listopadzie?
– Nie mam pojęcia.
– O czym wy gadacie? – wtrąciła się Lucy.
– To coś w lesie, to był Vanir. Skandynawski bożek płodności plonów... – Sam chciał powiedzieć więcej, lecz w tej samej chwili spłynęło na niego oświecenie. – Kawiarnie i inne knajpy są pełne sezonowych przetworów. Dżemy, placki, soki...
Dean przyłożył dłoń do czoła.
– A przecież już prawie jest zima. Że też wcześniej tego nie zauważyliśmy... Odsuń się – rzucił w stronę dziewczyny.
– Dobrze, smerfie Marudo – mruknęła pod nosem unosząc dłonie.
Dean otworzył bagażnik, a następnie podniósł klapę, pod którą zwykle winno znajdować się koło zapasowe – w tym przypadku jednak schowek był wypełniony bronią palną, żelastwem, krzyżami, wodą święconą i innym łowieckim ekwipunkiem – i zablokował ją jedną z krótkich dubeltówek.
Gdy dziewczyna zajrzała Deanowi przez ramię, jej oczy powiększyły się nienaturalnie na widok wielu strzelb i noży. Zrobiła krok w tył.
– Czy to – Lucy znacząco skinęła głową w kierunku bagażnika – ma jakiś związek z waszym zawodem?
– Mhm – mruknął Dean i chwycił do ręki dwa żółte pojemniki wypełnione benzyną, z czego jeden podał Samowi. – Dlaczego byłaś w lesie o takiej porze?
– Tak właściwie to nie byłam w lesie. Tą drogą można dojść do małego pensjonatu, obok którego jest sad. Chciałam się po nim przejść, pomyśleć, ale spotkałam tego całego Vanira, czy jak mu tam jest, i biegłam przed siebie, bo się cholernie wystraszyłam. Po pewnym czasie sad zmienił się w las, no i resztę znacie.
– A czy widziałaś w tamtym sadzie jakieś dziwne drzewo, wyglądające tak, jakby zaraz miało uschnąć? – zapytał Sam.
Lucy zamyśliła się.
– Nie.
– Mogło mieć na korzę narysowane symbole.
– Nie, wybacz, ale nie zwracałam uwagi na otoczenie.
– Dobra, dość rozmów. Sam, idziemy – zadecydował Dean zamykając klapę bagażnika.
– A ja? – oburzyła się dziewczyna.
– Co ty?
– Co ja mam robić?
– Idź do szpitala.
– Nie chcecie, żebym wam pomogła, czy coś?
Piegowaty łowca westchnął ciężko.
– Uwierz mi, nie dasz sobie z tym rady.
– Nie no, okej, nie będę się narzucać. Od kilku lat nie jestem samobójcą, zostawię to w rękach ekspertów. – Lucy zaczęła się cofać. – Narka – powiedziała na odchodne, kierując się chodnikiem w stronę miasteczka.
Bracia natomiast powędrowali kamienistą ścieżką w poszukiwaniu Lucyfera, uzbrojeni i gotowi do działania.
~*~
Lucyfer zaciągnął się mocno powietrzem i zakaszlał, a pierwsze, co poczuł, to pulsujący ból rozrywający jego skronie oraz gałki oczne, rozchodzący się po całej czaszce. Ciepła, gęsta ciecz spływała po potylicy blondyna, wzdłuż karku. Chciał sprawdzić, co to jest, lecz nie mógł podnieść ręki, a nawet nią ruszyć.
Kończyny archanioła były bezwładne; leżał niczym kłoda na zimnym betonie pokrytym kurzem, ziemią, drobnymi kamyczkami i słomą, nie będąc w stanie oderwać głowy od brudnego podłoża, by rozejrzeć się wokół siebie. Nie zamierzał podjąć się próbom otworzenia powiek, ponieważ wiedział, że i tak nic z tego nie wyjdzie, a jedynie niepotrzebnie straci tę niewielką ilość siły, która powoli się regenerowała. Przed oczami tańczyły mu białe plamki, z czasem zmieniające swój kolor i kształt, poruszające się energicznie przyprawiając go o mdłości.
Przekręcił się na plecy, by odetchnąć pełną piersią, jednak uczucie zaciskającej się klatki piersiowej sparaliżowało całe jego ciało. Oddychał płytko, szybko przez parę chwil planując następny krok, po czym uniósł rękę i wtedy zorientował się, że nadgarstki ma oplecione żelaznym łańcuchem. Natychmiastowo otworzył powieki nie bacząc na sprzyjającą tej czynności udrękę, wrażenie, jakby oczy miały mu zaraz wypłynąć z oczodołów, i popatrzył na prowizoryczne kajdany na jego ręce. Na obu rękach, zauważył moment później. Owładnęła go panika.
Niechciane wspomnienia z Klatki wróciły zalewając umysł Lucyfera okropnymi obrazami, reminiscencjami pobytu w Piekle przez niekończące się eony. Dreszcze przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa z powodu znacznego spadku temperatury i uczucia wszechogarniającego chłodu przeszywającego aż do szpiku kości.
Znów znalazł się w więzieniu; spętany, poniżony tkwił na łasce nieznanych mu istot, nie mogąc się uwolnić, nie wiedząc, co będzie dalej.
Czy zaraz kajdany zmienią się w lód? Czy otoczy go niewyobrażalny mróz? Czy łańcuchy staną się krótsze? Czy po raz kolejny został skazany na otaczającą nicość? Czy Ojciec pomoże mu się wydostać?
Chciał ukryć twarz w dłoniach, ukryć się w bezpiecznym kokonie ze swych skrzydeł, lecz nie mógł, nie mógł, bowiem odebrano mu skrzydła, okrutnie odcięto go od jedynej rzeczy, która mu pozostała po utraconym Raju, pozbawiono go jego anielskości. Zabrano mu także wolność, którą niedawno odzyskał, którą nie zdołał się nacieszyć, bo znów – znów! – stał się czyimś więźniem.
Siedział skulony w drewnianym, niewielkim pomieszczeniu wypełnionym sprzętem rolniczym, przykuty, przywiązany jak pies do jakiegoś haku zabetonowanego w podłożu. Co rusz szarpał za łańcuch, który nie ustępował, zamiast tego zdzierał naskórek z poszczególnych fragmentów nadgarstków Lucyfera.
Czekał.
~*~
– Zostawcie mnie!
– Będzie mniej bolało, jeśli przestaniesz się szarpać.
Mężczyzna pchnął przed siebie dziewczynę, której ręce związane były za plecami grubym sznurkiem, nie przejmując się jej okrzykami i próbami ucieczki.
– Henry, ostrożniej.
– Kobieto, wiem co robię – parsknął pod nosem. – Trzymaj ją. – Podał sznurek innemu mężczyźnie, którego głowę zdobił kowbojski kapelusz, a sam zajął się otwieraniem starej, zardzewiałej kłódki u wejścia do szopy. – Gdybyś wcześniej nie uciekła, teraz nie musiałabyś się męczyć.
Otworzył drewniane drzwi, których skrzypnięcie przeszyło panującą ciszę, przejął sznur od kapelusznika, po czym wręcz wrzucił dziewczynę do skromnego schowka.
– Co ja wam zrobiłam? – zaskomlała żałośnie podnosząc się z podłogi, patrząc prosto w oczy swych oprawców. – Dlaczego ja? – Łzy spłynęły po jej zakrwawionych policzkach.
Starsza kobieta niespokojnie zerknęła na faceta o imieniu Henry, a potem zatrzasnęła drzwiczki szopy ze skwaszoną miną.
Uwięziona rozejrzała się szybko, chcąc zarejestrować każdy otaczający ją drobiazg w ciemnym pomieszczeniu.
– Ty... Ty tutaj? – zapytała.
Jednak nie otrzymała odpowiedzi od dygoczącej postaci kryjącej się w samym rogu szopy.
– Hej, wszystko dobrze? – Podeszła do blondyna na chwiejnych nogach. – Masz klaustrofobię, czy co?
Uklękła, a ten odskoczył od niej oddychając głęboko, z przerażeniem wpatrując się w jej niebieskie oczy.
– Co ty tu robisz? – tym razem to on zadał pytanie, głosem drżącym od natłoku emocji.
– Mnie też złapali. Ale... nie martw się, twoi znajomi na pewno nas znajdą i uratują – zapewniła, lecz sama nie do końca wiedziała, czy tak właśnie się stanie.
– Wolałbym, by trzymali się od tych ludzi z daleka.
– A ja bym wolała nie być zamordowana przez jakiegoś stracha na wróble, więc lepiej niech się pospieszą.
Oboje umilkli, ponieważ usłyszeli urywek rozmowy osób znajdujących się na zewnątrz.
– Henry, nie wiem czy to dobry pomysł – odezwała się kobieta. – On jest agentem, będą go szukać.
– Nie jestem w stu procentach przekonany co do tego, czy on faktycznie jest federalnym. Widziałaś, jak się zachowywał. To jakiś przebieraniec.
Lucyfer zmrużył oczy i uważniej wsłuchał się w konwersację.
– A jeśli naprawdę jest z FBI, ściągniemy na Valentine niepotrzebną uwagę policji! – krzyknęła kobieta.
– Poznaję ich głosy – szepnął anioł do siedzącej obok niego dziewczyny. – To szeryf i jego żona.
– Ale tam jeszcze jest jakiś gówniarz i pseudo Lucky Luke – odszepnęła.
– Kto to Lucky Luke?
– Nieważne. Miał brązowy kapelusz i wyglądał jakby ktoś wyciągnął go z planu westernu sprzed czterdziestu lat.
– Kapelusz?
– Powiedz mi chociaż, że wiesz co to kapelusz.
– Oczywiście, że wiem, nie jestem głupcem.
– No oczywiście – odparła zgryźliwie.
– Zaczynasz mnie irytować.
– Za to ty jesteś wzorem wszelkich cnót.
– Ludzie... – prychnął z odrazą.
Dziewczyna z rozciętym policzkiem wywróciła oczami. Spojrzała na wiszące na ścianach narzędzia ogrodnicze.
– Musimy się stąd wydostać – powiedziała przyglądając się sekatorowi.
– Jesteś związana, a ja przywiązany, jak chcesz to zrobić?
Szatynka wstała z trudem i podeszła do zawieszonego na metalowych wieszaczkach sprzętu, odwróciła się do niego tyłem, by sięgnąć po interesujący ją sekator. Starała się wykonać tę czynność jak najciszej zważywszy na stojących po drugiej stronie drewnianych ścian ludzi. Gdy złapała potrzebny ekwipunek, chwilę męczyła się ze zdjęciem go z haczyka, którego nawet nie widziała.
Podeszła do Lucyfera trzymając w dłoni wielki sekator i położyła go obok jego nóg.
– Przetnij sznur – nakazała.
Archanioł wpatrywał się nieprzychylnie w twarz rządzącej się dziewczyny, ale bez słowa sprzeciwu wykonał zadanie.
Nie zamierzał się wykłócać ani marnować czasu na głupoty; chciał się stąd wydostać, dlatego zrobił to, o co poprosiła go ta ludzka niewiasta. Postanowił nie rozważać nad faktem, że traci resztki dumy.
Dziewczyna rozmasowała nadgarstki.
– Okej... okej... Teraz, czy jest tu gdzieś jakaś pieprzona siekiera... – mamrotała pod nosem przechadzając się po szopie.
– Greg, Henry, musimy się spieszyć, on zaraz tu przyjdzie, a nie chcę być w pobliżu, gdy to się będzie działo – rzekła żona szeryfa.
Lucy stanęła w pół kroku, odwracając się w kierunku Lucyfera wstrzymała oddech.
– Co się będzie działo? – szepnęła z przerażeniem.
– Tego nie wiem.
– Czy ten Vanir wróci?
– Vanir? – zdziwił się blondyn.
– Strach na wróble.
– Wiem, czym jest Vanir...
– O, to wiesz, ale kim jest Sherlock już nie? Kim ty jesteś?
Rzucił jej pełen dezaprobaty wzrok.
– Najpierw wypuścimy dziewczynę, później faceta. – Usłyszeli chrapliwy głos mężczyzny, zapewne właściciela kowbojskiego kapelusza. – Schowamy się w pensjonacie.
Dziewczyna przełknęła głośno ślinę i coraz bardziej nerwowo zaczęła szukać czegokolwiek, czym mogłaby się obronić przed nieznanym, aż w końcu natknęła się na mały scyzoryk schowany pomiędzy śrubokrętami, taśmą klejącą i gwoździami.