Jednym z najbardziej raniących uczuć
jest przekonanie o własnej niepotrzebności.
Sam stanął jak wryty, gdy ujrzał klamkę jednej z trzech kabin restauracyjnej toalety unoszącą się i opadającą chaotycznie.
Na początku uniósł ze zdziwienia brwi, ale gdy zorientował się, że Lucyfer był jedyną osobą znajdującą się w tym malutkim pomieszczeniu, współczucie prawie boleśnie ścisnęło jego serce. Malutki, siłą powstrzymywany uśmieszek wpełzł na twarz bruneta, mimo iż wiedział, że nie powinien się śmiać, bo cała ta sytuacja należała do raczej smutnych.
Lucyfer zatrzasnął się w jednej z kabin. Potężny archanioł pokonany przez lichy zamek do drzwi. Nie było w tym nic śmiesznego. Poza tym, że było.
Sam podszedł do środkowej kabiny i zapukał.
– Hej, wszystko w porządku? – zapytał głupio, bo doskonale wiedział, że nie jest w porządku.
– Sam? – W głosie Lucyfera pobrzmiewała rezygnacja i nadzieja, jakby już dawno pożegnał się z myślą o nadciągającej odsieczy.
– Tak. Co się stało?
Odpowiedziała mu cisza. Po chwili jednakże Sam usłyszał głośne westchnięcie i mógł przysiąc, że na twarzy anioła wymalowała się irytacja w najczystszej postaci.
– Jak zapewne zauważyłeś, nastąpiły drobne komplikacje spowodowane durnymi ludzkimi wynalazkami.
– Okej. Postaram się je otworzyć – mruknął pod nosem.
Podszedł do kabiny obok i spojrzał na zamek, by ocenić stopień trudności zadania. Na szczęście był to prawdopodobnie jeden z najłatwiejszych zamków, które nie gwarantowały stuprocentowej ochrony; wystarczyło wsunąć coś cienkiego między drzwi a futrynę, przesunąć w górę i po kłopocie.
Tak też uczynił Sam. Wyciągnąwszy z portfela kartę kredytową, jednym sprawnym ruchem odblokował nieskomplikowane zabezpieczenie, po czym sekundę później stał twarzą w twarz z Lucyferem, który nie wyglądał na zadowolonego. Wręcz przeciwnie, wydawał się być zdenerwowany i nieco wystraszony. Łowca zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.
– A teraz jest w porządku?
Blondyn przekrzywił lekko głowę i zmrużył oczy – cholera, czy każdy anioł miał w nawyku taką ekspresję? – a w tych oczach, niemal szarych, kryło się coś intensywnego, coś...
Coś.
Sam nie wiedział, co by to mogło być, ale podobało mu się to i jednocześnie nie. Wolał znać plany upadłego anioła, jego myśli, przewidywać każdy krok. Tak dla pewności, chciał mieć wszystko pod całkowitą kontrolą. Żadnych wybryków, a tym bardziej żadnych tajemnic.
– Jest dobrze – rzekł Lucyfer nader spokojnie. – Naprawdę.
– Skoro tak mówisz. – Sam jeszcze przez sekundę przyglądał się drugiemu mężczyźnie, lecz zaprzestał prób wyciągnięcia czegokolwiek z Porannej Gwiazdy, wiedząc, że i tak jego starania spełzną na niczym. – Wracamy?
Gdzieś w Lucyferze krył się niepokój, Sam to widział, bowiem archanioł niezbyt dobrze panował nad ukrywaniem emocji. Nie było w nim tej zwyczajowej obojętności, dystansu, a zmarszczki na jego czole wskazywały na to, że coś go dręczy. Podobnie jak zagubiony wzrok. Lecz jeśli jeśli zechce rozmawiać – przyjdzie, a wtedy Sam chętnie go wysłucha.
– Tak.
Wspólnie wyszli z toalety, Sam puścił Lucyfera przodem, i skierowali się ku stolikowi, przy którym siedział Dean opychający się frytkami. Rzucił im przelotne spojrzenie, jednak bez dłuższego zastanowienia powrócił do swojego posiłku.
Gdy Lucyfer usiadł na swoim miejscu, popatrzył na talerz znajdujący się przed nim, jakby go obraził. Chwycił widelec i zanurzył go w jeszcze parujących naleśnikach, po czym oderwał kawałek i włożył sobie do ust.
Dean i Sam bacznie przyglądali się żującemu archaniołowi. Dean uniósł brew.
– I? – zapytał blondyn.
– Smakują? – odezwał się Sam.
Lucyfer nie odzywał się przez jakiś czas, melancholicznie wpatrując się w stojaczek z niebieskimi serwetkami, kontemplując nad smakiem żywności, którą właśnie przełknął.
– Są... interesujące – odpowiedział jedynie. Bracia popatrzyli na siebie znacząco.
– W dobrym czy złym tego słowa znaczeniu?
Sam przyjrzał się twarzy archanioła, jednak nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ Lucyfer wpakował sobie do buzi kolejną porcję naleśników i dokładnie ją przeżuwając rozglądał się po pomieszczeniu.
Wzruszył więc ramionami, a następnie zajął się pałaszowaniem zawartości własnego talerza.
Na wyznaczone miejsce dotarli około godziny siódmej; pięć godzin jazdy minęło w mgnieniu oka, ale i tak wyssało z nich całą energię. Postanowili nocować w sąsiednim miasteczku, ażeby nie ściągać na siebie uwagi niepotrzebnych gapiów rozsiewających plotki o trzech podejrzanych mężczyznach przebierających się za agentów FBI.
Podczas gdy Sam zajął się załatwianiem noclegu w obskurnym motelu, Dean i Lucyfer znaleźli miejsce parkingowe, wypakowali najpotrzebniejsze torby i lustrowali się w ciszy wzrokiem. Nie było to zawistne spojrzenie, raczej przyglądanie się z zaciekawieniem, po raz pierwszy od – właściwie od zawsze.
Dean patrzył na anioła pozbawionego łaski, na potwora, który liczył sobie eony spędzone w Piekle, jak i na Ziemi przed stworzeniem wszystkiego, na prawie mistyczną istotę winną upadku setek innych skrzydlatych, i szczerze powiedziawszy; nie widział tego. Nie widział go w roli Diabła dźgającego widłami grzeszników gotujących się w kotłach. Nie widział w nim psychopatycznej chęci mordowania każdego napotkanego człowieka. Lucyfer był zwykłym gościem z nieco zbyt podkrążonymi oczami odzwierciedlającymi jego zmęczenie własną egzystencją. Wyglądał na kogoś, kto przeszedł wiele złego i naprawdę miał już dość.
Czerwona, flanelowa koszula, pod którą krył się szary podkoszulek i czarne spodnie zdecydowanie nie pasowały do oblicza mężczyzny stojącego przed Deanem. Może było to spowodowane świadomością, że tak czy siak ten blondyn jest Lucyferem, posiada wiedzę i doświadczenie jednego z najstarszych archaniołów i byłby w stanie wysadzić galaktykę pstryknięciem palców, ale nie może.
Nie może tego zrobić, i to fascynowało Deana najbardziej. Lucyfer został odcięty od mocy, przestał być odporny na zranienia, i gdyby nie znajomość pradawnych zaklęć, nie poradziłby sobie we współczesnym świecie, prawdopodobnie umarłby po kilku dniach.
Bracia stali się... stali się odpowiedzialni za życie upadłego anioła, w końcu to oni przyczynili się do jego ponownego wydostania się z Klatki, dlatego musieli ponieść tego konsekwencje i bez narzekania użerać się z człowieczym Szatanem. Dean chyba zaczynał to rozumieć. Co nie znaczy, że będzie go traktował z jakąkolwiek ulgą, nie, nie ma takiej opcji.
Z rozmyślań wyrwało go dzwonienie kluczy, które w dłoni dzierżył Sam zbliżający się do Impali. Dean ostatni raz popatrzył na niebieskookiego, po czym chwycił do ręki torbę i pomaszerował w stronę ich nowego pokoiku.
~*~
– Okej, więc na razie wiemy tylko tyle, że w kwietniu i w listopadzie znika para, kobieta i mężczyzna, a ostatni ślad po nich znajduje się w Valentine – powiedział Sam spoglądając na Deana i Lucyfera znad ekranu swojego laptopa. – Zniknięcia są cykliczne, ale pory roku raczej nie mają tutaj znaczenia. Listopad i kwiecień nie posiadają wspólnych cech, w jednym miesiącu wszystko rozkwita w drugim usycha, nic się nie łączy.
– Myślisz, że to jakiś bożek? – zapytał Dean przewracając stronę w książce.
– Możliwe.
Wszyscy trzej siedzieli na swoich łóżkach, zajęci szukaniem informacji w starych, opasłych tomiszczach, pamiętnikach Ludzi Pisma oraz w wszechwiedzącym internecie. Wszyscy prócz Lucyfera, który, przeglądając pożółkłe stronice wiekowych lektur, zainteresowany był wyblakłym atramentem liter układających się w różnorakie słowa. Mrużył oczy czytając ich treść, przejeżdżając palcem po każdym wyrazie, by się nie zgubić.
Czując na skórze szorstką teksturę kartek, przenosił wzrok na swoje opuszki, jakby zaintrygowany możnością czucia chciał poznawać coraz więcej ludzkich doznań. W Klatce nie miał nic. Jedynie chłód. Poza tym towarzyszyła mu nicość, zwykła pustka i uczucie spętania niewidocznymi łańcuchami. Dlatego teraz tak bardzo pasjonowało go dotykanie rzeczy, dowiadywanie się, jakie jest jego otoczenie, na co się składa. Przedmioty były miękkie albo twarde, małe albo duże, ciepłe albo zimne, gładkie albo chropowate, mokre albo suche i Lucyfera zadziwiała obfitość świata, który oferował mu naprawdę szeroki wachlarz odczuć i możliwości.
– Czyli Vanir odpada – dopowiedział Dean, czym wyciągnął archanioła z toku myślenia zmierzającego w niebezpiecznym kierunku. – On atakuje tylko w okresie rozkwitania, a za niedługo spadnie śnieg.
Lucyfer uniósł głowę, by spojrzeć na braci zawzięcie wyszukujących niezbędnych im do rozpoczęcia śledztwa poszlak. Sam stukał w palcami w swą magiczną skrzynkę, z kolei Dean kartkował księgi. Natomiast on nie mógł się w żaden sposób przydać – nie żeby miał to w ogóle w zamiarach – nie wiedział nawet, co ma robić. Szukać – ale czego? Na Ziemi egzystowało mnóstwo potworów, więc za ataki mogłoby być odpowiedzialne tak właściwie którekolwiek z nich. Skąd niby Winchesterowie mieli pewność, że trafili na dobry trop i że ich dotychczasowe planowanie nie poszło na marne?
– A co jeśli to jakieś zgrupowanie wiedźm bądź zmiennokształtnych składających kogoś w ofierze? Kult czy coś w tym rodzaju?
– Niegłupie – mruknął Dean. – Musimy przesłuchać mieszkańców i sprawdzić, czy wiedzą co się tutaj dzieje. Ale to jutro. Teraz i tak nic nie wskóramy, jest już prawie dziewiąta i nie mam zamiaru latać po tym mieście. – Zamknął nieostrożnie książkę, a następnie wstał od stołu. – Nie wiem jak ty, Sam, ale ja padam na twarz.
Młodszy z braci, jakby dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z późnej pory, przetarł oczy i ziewnął mocno, po czym wyłączył laptop uprzednio dodając otwarte karty do zakładek.
– Odrobina snu nie zaszkodzi – przyznał.
– Zaklepuję prysznic. I całą ciepłą wodę. – Dean uśmiechnął się zawadiacko zamykając za sobą drzwi do łazienki, zza których zaledwie po minucie dało się usłyszeć szum lejącej się wody.
Sam popatrzył na Lucyfera oglądającego z zaciekawieniem wolumin wygrzebany z którejś z wielu półek bunkrowej biblioteki.
– I co o tym sądzisz? – zapytał brunet.
Lucyfer jeszcze przez sekundę obracał w palcach grubą książkę, po czym odwzajemnił spojrzenie.
– Wygląda na dość starą. Musiała przejść przez ręce wielu ludzi, ponieważ kartki są pogniecione, a atrament...
– Pytałem o sprawę – wciął się Sam. – Wiesz jaki to może być potwór?
– Dosłownie każdy. A i czy to potwór mam wątpliwości. – Sam zmarszczył brwi. – Może jest to sprawka tutejszych? Może to oni są winni tych wszystkich zaginięć?
– Ale po co mieliby to robić? – W głosie Sama pobrzmiewało zainteresowanie; nie niedowierzanie ani sceptycyzm. Chciał usłyszeć teorię Porannej Gwiazdy, ponieważ jego założenia nie mogły wziąć się z niczego.
– Ludzie znani są z tego, że w coś wierzą. Oczywiście nie mówię tutaj o ogóle, są także osoby, które nie wierzą w żadne bóstwa. Jednak pojawiają się również fanatycy zdolni posunąć się w swych poczynaniach naprawdę daleko, byleby wypełnić narzuconą na nich misję. Wydaje się im, że są wysłannikami bogów, że z jakiegoś konkretnego powodu zostali stworzeni i dążą do tego, by ich życiowy cel się spełnił. Lecz nikt nie powiedział, że bożek, którego stawiają na piedestale jest prawdziwy.
Winchester zastanowił się nad sensem słów Lucyfera. Faktycznie, mogli mieć do czynienia ze zwykłym wariatem, nie z potworem i przyjechać tutaj na daremne.
Nie będzie jednak wyciągnął pochopnych wniosków – nie przesłuchali jeszcze mieszkańców Valentine ani nie przeczytali policyjnych raportów, więc nigdy nic nie wiadomo.
– Ale jeśli ten bożek jest prawdziwy to musimy się tym zająć – przyznał łowca.
– Powiedziałbym, że chcecie, a nie musicie.
– To, czego my chcemy, się nie liczy. Nikt tych ludzi nie uratuje.
Lucyfer uśmiechnął się smutno pod nosem, a następnie wstał z łóżka i podszedł do Sama siedzącego na fotelu naprzeciwko rzędu trzech postawionych obok siebie posłań. Położył mu delikatnie dłoń na ramieniu i zerknął głęboko w oczy.
– Nie wszyscy zasługują na ratunek – powiedział powoli i wyraźnie, chcąc, by Sam zrozumiał, by zaprzestał ślepo wierzyć w dobro ludzkości. – Nie narażaj swojego życia dla istnienia garstki osób, które i tak nigdy nie dowiedzą się o twoim szlachetnym czynie.
Sam chwycił dłoń Lucyfera i odepchnął ją od siebie.
– Nic nie rozumiesz – warknął wstając z fotela. – Nigdy tego nie zrozumiesz. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie mogę bezczynnie przyglądać się śmierci ludzi wiedząc, że mogę ją powstrzymać.
– Zastanowiłeś się kiedyś, który człowiek zrobiłby to samo dla ciebie? Nie licząc twojego brata. Kto by się poświęcił?
– Ja... – reszta wyrazów utkwiła w gardle Sama.
Najwidoczniej rozmowa dobiegła końca.
Winchester wyciągnął ze swojej torby koszulkę i dresowe spodnie i niecałą minutę później usłyszał przekręcany zamek w drzwiach do łazienki. Gdy tylko Dean opuścił pomieszczenie, Sam wparował do niego bez słowa.
Dean rzucił gniewne spojrzenie Lucyferowi.
– Co mu zrobiłeś?
– Nic. Absolutnie nic – odpowiedział niewinnie.
– Pieprzysz. Przecież widzę.
– Być może właśnie go uświadomiłem, że wasza praca jest nic nie warta.
Starszy łowca parsknął cicho.
– Tylko że Sam nie widzi tego w ten sposób. Był gotów... był gotów umrzeć byleby zamknął bramy do Piekła – rzekł patrząc na drzwi, za którymi krył się jego brat, a słowa te wręcz ociekały goryczą.
Jasnowłosy anioł przekrzywił głowę w zamyśleniu.
~*~
Nikt nie odzywał się do nikogo przez resztę wieczoru, a z samego ranka atmosfera była nieco mniej napięta niż przed snem. Łowcy i ex–anioł, ubrani w stroje agentów FBI, wyszli z motelu niecały kwadrans po ósmej i ruszyli do miasteczka Valentine.
Na miejscu nie zastali policji, czego się nie spodziewali. Dlatego poczuli się trochę dziwnie pokazując plakietki tutejszemu szeryfowi, który przywitał ich z niepokojem wypisanym na twarzy.
– Dzień dobry, agent Mason – przedstawił się Dean wyciągając odznakę – a to moi partnerzy – wskazał Sama, który także pochwalił się odznaką – agent Allen i agent – popatrzył na Lucyfera, który przyglądał się swojej odznace – Turner – dokończył zniesmaczony brakiem profesjonalizmu anioła. Choć Castiel również się nie popisał na swym pierwszym przesłuchaniu; skrzydlaci chyba mieli to w naturze.
– Witam panów, szeryf Mikes. – Wysoki, ciemnowłosy, około pięćdziesięcioletni mężczyzna kiwnął głową. – Co sprowadza federalnych do naszej spokojnej okolicy?
Dean i Sam wymienili spojrzenia.
– Doszły nas słuchy, że w pobliżu znaleziono samochód jednej z zaginionych par – wyjaśnił młodszy Winchester.
– Od kiedy do zwykłego zaginięcia wysyłają agentów FBI? – zdziwił się szeryf, nieufnie lustrując wzrokiem Lucyfera zbyt zaciekawionego własną plakietką, by zwracać uwagę na otoczenie.
– Jest nowy – wciął się Dean.
– Zważywszy na to, że osoby znikają dwa razy do roku, w tych samych okresach, już od ponad kilku lat i nieprzypadkowo wszystkie ofiary przejeżdżały przez Valentine, służby federalne zainteresowały się tym incydentem – powiedział Sam ze sztucznym uśmiechem.
Szeryf Mikes, ubrany w uniform koloru piaskowego, podrapał się po policzku porośniętym brodą, przez którą zaczęły przedzierać się ślady siwizny, i rozejrzał wokół siebie.
Znajdowali się na głównej drodze, gdzie po obu stronach ulicy gęsto osadzone były różne budynki; sklepy, księgarnie, restauracyjki. Niektórzy ludzie wpatrywali się w nich, a inni przechodzili chodnikami, witając się i rozmawiając. Wystawy w sklepach spożywczych wypełniały dorodne warzywa, kolorowe, dojrzałe owoce, co łowcy mogli dostrzec przez szklane drzwi oraz duże szyby.
Przed jedną z kawiarni o nazwie "U Kitty" na białej ławeczce siedział mężczyzna w kowbojskim kapeluszu zakrywającym twarz, z wyprostowanymi nogami skrzyżowanymi w kostkach i rękoma założonymi na piersi. Coś w nim nie spodobało się Samowi. Aura tajemniczości spowijała sylwetkę ów mężczyzny.
Podobnie było z, cóż, ze wszystkimi. Radośni, uśmiechnięci, lecz za maską szerokiego uśmiechu krył się pewien sekret. Kąciki ust może i się unosiły, ale w ich oczach nie pojawiała się nawet krztyna wesołości.
– To na pewno jest jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Przyjeżdżają tu grupy turystów chcących zobaczyć nasze wodospady, mosty lub po prostu spróbować doskonałych szarlotek, konfitur i innych domowych wyrobów.
– Szarlotek? – zapytał Dean z trudem hamując zachwyt.
– Oczywiście. Moja żona, Kitty, jest tutejszą czarodziejką, jeśli chodzi o pieczenie.
– Czarodziejką? – zdziwił się Sam ukradkiem zerkając na brata.
– No wie agent, co miałem na myśli. Świetnie gotuje, a każdy przysmak wychodzący spod jej rąk smakuje jak kawałek nieba.
Na to sformułowanie Lucyfer uniósł głowę i, niczym robot, przekrzywił ją, by móc spojrzeć na szeryfa.
Natomiast Sam, widząc reakcję anioła, wybałuszył oczy, ponieważ nie miał pojęcia, jak blondyn może zareagować w tej sytuacji. Czy będzie się dopytywał o Niebo? Czu nawrzuca mu błędne, ludzkie porównania do Raju, o którym nie mają nawet pojęcia?
Na całe szczęście brodaty szeryf Mikes zmienił temat.
– Oni, ci zaginieni to znaczy, przyjeżdżają i odjeżdżają, tyle ich widzimy. Zjedzą, wyruszą obejrzeć Most albo neonowe serce, potem wybywają. Nie zauważyliśmy nic podejrzanego.
– Na wszelki wypadek chcielibyśmy przesłuchać jeszcze kilka osób, może oni będą wiedzieć – zadeklarował Sam i uśmiechnął się po raz ostatni.
– Wielce wątpię, ale proszę, rozgośćcie się. Zapraszamy później na popisowy placek z wiśniami mojej żony – rzekł szeryf na odchodne.
Pomaszerował on w kierunku kawiarenki "U Kitty", szepnął coś siedzącemu na ławeczce mężczyźnie, po czym oboje zniknęli za drewnianymi drzwiami. Przez wielkie szyby łowcy ujrzeli jeszcze, że szeryf, tajemniczy mężczyzna w kapeluszu i prawdopodobnie Kitty pokłócili się ściszonymi głosami, by nie przeszkadzać klientom. Ich miny, gniewne i pełne zaniepokojenia, wskazywały na to, że przyjazd FBI nie był im na rękę.
– Nie podoba mi się to. – Sam odwrócił się plecami do kawiarni i stanął naprzeciwko Deana.
– Coś ukrywają.
– Winchester, dlaczego masz znamię Kaina na przedramieniu? – spytał nagle Lucyfer wlepiając oczy w Deana.
Obaj bracia unieśli brwi i popatrzyli na anioła ze zdziwieniem, jednak Sam po chwili przeniósł wzrok na Deana, po czym zaczął ssać dolną wargę w zamyśleniu.
– O tym porozmawiamy w motelu – warknął w końcu czując się niekomfortowo będąc obiektem uważnego spojrzenia pozostałych facetów. – Przypominam, że jesteśmy na polowaniu i to nim się mamy teraz zajmować.
– Ja tylko zadałem pytanie, nie rozumiem dlaczego tak się pieklisz. – Krzywy uśmieszek znalazł sposób na wtargnięcie na usta archanioła.
– Rozdzielamy się. Sam, ty idziesz z Diabłem, bo jeśli ja z nim zostanę to istnieje cień szansy, że go oskóruję. Gołymi rękami.
– Dobra, więc my pójdziemy porozmawiać z tą całą Kitty, a ty porozglądaj się i popytaj mieszkańców, czy wiedzą cokolwiek o zniknięciu ofiar. – Sam zerknął na zegarek oplatający jego prawy przegub, następnie na Lucyfera, a później na Deana. – Zadzwoń, gdy czegoś się dowiesz.
– Uważaj na siebie – starszy łowca dodał po namyśle i odszedł w przeciwnym kierunku.
Sam i Lucyfer powędrowali do kawiarni, idąc ramię w ramię, i gdy Sam uniósł rękę, by nacisnąć klamkę, drzwi otworzyły się energicznie. Zdenerwowany szeryf wyszedł z pomieszczenia niczym burza, lecz uspokoił się widząc dwóch agentów, skinął głową i ruszył wzdłuż ulicy, nie oglądając się za siebie.
Lucyfer przybliżył się do Sama nieznacznie.
– Co mam robić? – zapytał ściszając głos, by nie wzbudzać podejrzeń.
– Wystarczy, że będziesz stać i okazjonalnie potakiwać. Jeśli chcesz, możesz notować – odparł równie cicho, patrząc na białą ławeczkę.
– Nadal jestem zdania, że się tutaj nie nadaję.
Winchester popatrzył w oczy anioła.
– Dasz radę. – Poklepał go dwukrotnie po plecach i wszedł do środka.
Lucyfer zauważył w zachowaniu Sama pewien dystans, co sprawiło, że jego żołądek zacisnął się nieprzyjemnie. Jasnowłosy jeszcze sekundę stał w przejściu, ale pomaszerował za swym wybranym naczyniem.
W kawiarni pachniało niesamowicie; na ladach stały parujące tarty, placki i drożdżówki, drewniane szafki wypełnione były słoiczkami z dżemami, konfiturami, powidłami oraz innymi owocowymi przetworami. Przy stolikach siedziało nie więcej niż piętnaście osób, wesoło gaworząc, zajadając się domowymi przysmakami.
Obrazek wycięty jak z bajki.
– Witam, jestem agent Allen – powiedział Sam pokazując odznakę właścicielce kawiarni stojącej za ladą.
– Agent Turner – burknął Lucyfer.
– Witam panów, jestem Kitty. – Kobieta niskiego wzrostu o jasnych, prawie białych włosach i zadartym nosie uśmiechnęła się nienaturalnie szeroko. – W czym mogę pomóc?
Mężczyzna w kapeluszu jakby rozpłynął się w powietrzu. Sam dokładniej obrzucił wzrokiem pomieszczenie, lecz po tajemniczym typku nie było nawet śladu. Jedyną drogą ucieczki stało się wejście do kuchni, gdzie przygotowywano wszystkie posiłki, i to właśnie tam udał się kapelusznik, wydedukował Winchester.
– Chcielibyśmy zapytać, czy nie zwróciła pani uwagi na niespodziewanie znikających turystów? Podejrzewamy porwania, zazwyczaj w okolicach kwietnia i listopada.
– Agencie Allen – zaczęła słodkim głosikiem – przez Valentine przewijają się setki ludzi każdego roku, a ja nie jestem już pierwszej młodości i nie mam pamięci do takich szczegółów.
– Czyli nie rzuciło się pani nic podejrzanego w oczy? – dopytywał Sam.
– Obawiam się, że nie, bardzo mi przykro. Chociaż... – Kobieta postukała chudym palcem po policzku.
– Tak?
– Oh, pewnie to tylko paranoja starszej osoby, ale tyle się teraz słyszy o tych gangach motocyklowych... – urwała znacząco.
– Jakich gangach, jeśli można widzieć? – Łowca popatrzył na Lucyfera skinąwszy głową na notesik. Lucyfer niepewnie otworzył mały kajet na pierwsze stronie, chwycił do ręki długopis i czekał na wiadomości warte zapisania.
– Ponoć jeżdżą tacy po Stanach. Obierają specjalne trasy, by trafić do odpowiedniego miasta w odpowiednim czasie. Wiem, bo kuzynka z Oklahomy pisała, że znajomego jej stryjka, Toma, i jego rodzinę nękają od kilku lat. Jednak ci Goldbergowie nigdy nie byli warci zaufania, więc ja bym się tym nie przejmowała.
Sam uśmiechnął się ciepło.
– Dziękujemy, każda taka informacja przybliża nas do rozwiązania zagadki.
– Cieszę się, że mogłam w jakiś sposób pomóc – zaświergotała. – Jeśli panowie agenci znajdą czas, serdecznie zapraszam na pyszne placki z wiśniami. Nie chwaląc się, mam do tego smykałkę.
– Do widzenia – pożegnał się brunet i wraz z aniołem wyszli z ciepłej kawiarni.
Lodowaty wiatr owiał ich ze wszystkich możliwych stron, przyprawiając o gęsią skórkę. Lucyfer mruknął coś pod nosem i wypuścił głośno powietrze.
– Nie wierzę jej – powiedział Sam wsadzając dłonie do kieszeni. Mroźna listopadowa pogoda z pewnością nie dopisywała uciążliwemu polowaniu.
– Oczywiście, że nie powinieneś, przecież jest człowiekiem. Kłamstwo to druga natura ludzi – rzekł Lucyfer.
– Teraz i ty jesteś człowiekiem, więc przestań narzekać na nasze wady i się zamknij.
W odpowiedzi otrzymał lekceważące wzruszenie ramionami.
Po prostu świetnie. Nie ma nic lepszego niż obrażony archanioł.