poniedziałek, 2 marca 2015

17. Wyprawa



Przywiązanie oznaczało hamulec, 
zobowiązanie, podatność na zranienie.


Atmosfera między braćmi nie zelżała ani odrobinkę od pamiętnej kłótni sprzed paru dni. I do tego żaden z nich nie próbował złagodzić nadszarpniętych relacji. Odzywali się do siebie normalnie – żyjąc w jednym budynku nie posiadali innego wyjścia – jednak w ich rozmowach można było wyczuć pewien dystans, niewypowiedziany żal, który z każdą godziną ciążył na duszach Winchesterów coraz bardziej.
Dean obwiniał się o swój wybuch złości, dopiero po pewnym czasie zrozumiał, iż powiedział o dwa słowa za dużo. Jego brat podjął w przeszłości parę niefortunnych decyzji, wpędzając siebie i Deana w niemałe tarapaty, lecz od tamtego momentu dostał nauczkę i przestał ufać byle komu, a już zwłaszcza osobom, względem których Dean posiadał zastrzeżenia. On sam nieraz źle ocenił sytuację, dając się w ten sposób wykiwać, nie mógł więc oskarżać jedynie Sama o zaufanie nie tym, co trzeba.
Wniosek tego był taki, że Sam stał się bardziej podejrzliwy w stosunku do ludzi przez ostatnie kilka lat, dlatego fakt, że nie próbował zabić Lucyfera – swego oprawcy, warto przypomnieć – przy najbliższej okazji, musiał coś oznaczać. Sam mu wierzył, choć może "wiara" to zbyt mocne określenie; Sam postanowił dać mu jeszcze jedną szansę w nadziei na nawrócenie się archanioła i porzucenie przez niego myśli o apokalipsie.
Bo co, jeśli Diabeł faktycznie stracił łaskę już na dobre? Dean wciąż wątpił w to, że Lucyfer pożegnał się ze sposobnością odzyskania swych skrzydeł, ale z czasem zaczął zastanawiać się nad tym, czy Lucyfer nadal planował opętać Sama, gdyby zdobył utraconą anielskość?
Z pewnością nie siedziałby z nimi bezczynnie w bunkrze, zapoznając się z człowieczeństwem, które potępiał, tylko wyruszyłby w świat w poszukiwaniu odpowiedzi i niezbędnych informacji. A skoro tego nie zrobił, czy pogodził się z narzuconym na niego losem? Czy przyzwyczajał się do swojego nowego, ludzkiego życia?
Może Winchester zbyt pochopnie spisał Lucyfera na straty?...
Co nie oznaczało, że zadecydował się dołączyć do fanklubu zwolenników Porannej Gwiazdy. Nie, w żadnym wypadku. Od dziś po prostu zacznie czujniej obserwować upadłego anioła, na dogłębną analizę na temat Lucyfera jeszcze przyjdzie czas.
Teraz jednak jest czas na coś innego.
Sam wszedł do kuchni z gazetą w jednej dłoni i kubkiem kawy w drugiej i popatrzył na Deana w sposób oznaczający tylko jedno.
– Przeczytaj – odezwał się, rzucając gazetę na stolik, przy którym siedział Dean.
Mężczyzna spojrzał na artykuł zakreślony czerwonym markerem w nierówny okrąg.
Było wczesne południe. Cas zniknął gdzieś, tłumacząc się koniecznością załatwienia "ważnych anielskich spraw". W porannych wiadomościach Sam usłyszał o morderstwie, i z podanych przez reportera informacji wywnioskował, że brzmiało to jak jakiś zatarg aniołów, więc Castiel momentalnie zadecydował, że musi to sprawdzić. Lucyfer natomiast plątał się po bunkrze bez celu.
– Znaleźli samochód pary zaginionej rok temu. I co? – zapytał sceptycznie.
– Poszperałem w internecie i coś znalazłem – powiedział, po czym usiadł naprzeciwko Deana, u którego ta wieść zrodziła zaciekawienie. – Każdego roku w listopadzie i kwietniu ginie bez śladu para, kobieta i mężczyzna. Nie łączy ich nic; pochodzenie, wiek, kolor skóry. Prócz jednego. – Dean uniósł brwi. – Wszyscy ci ludzie przejeżdżali przez Valentinie w stanie Nebraska.
– Myślisz, że to sprawa dla nas?
– Tak mi się wydaje. Zniknięcia są cykliczne; drugi tydzień kwietnia i druga połowa listopada.
Dean zagryzł dolną wargę w zamyśleniu, nie spuszczając wzroku z Sama.
– Czyli pora wyciągnąć garnitury – stwierdził w końcu starszy z nich i wstał od stołu. – Do Nebraski prawie trzysta mil, lepiej się już zbierać.
– Co z Lucyferem? – zapytał Sam z powagą w głosie.
Dean wiedział, że Sam czuł się niepewnie zadając to pytanie, bowiem temat archanioła powodował między nimi różne spięcia i zazwyczaj prowadził do kłótni. Jednakże tym razem blondyn postanowił wsadzić do kieszeni wszelkie swoje uprzedzenia – ale nadal mu nie ufał, tak dla przypomnienia.
– Nie mówię, że mi się to podoba, ale chyba będzie musiał jechać z nami. Choć wizja Diabła siedzącego w Impali jest bolesna, w bunkrze mamy wiele tajnych akt i wolałbym, żeby Lucyfer się do nich nie zbliżał.
Sam kiwnął w odpowiedzi głową. Dean zamierzał wyjść z kuchni, gdy młodszy Winchester odezwał się z zawahaniem:
– Słuchaj, jeśli chodzi o wtedy...
– Sam, pogadamy o tym kiedy indziej – zbył go i zniknął za rogiem.
– Taa – mruknął do siebie i również opuścił pomieszczenie.
To było bardzo w stylu Deana – gdy rozmowa zmierzała w kierunku przeprosin, postanowił odkładać ją jak się tylko dało. Sam nie miał mu tego za złe, wiedział, że niekiedy ciężko jest powiedzieć "przepraszam", zwłaszcza Deanowi, więc nie chciał naciskać.
Był świadom, iż jego brat dużo rozmyślał na temat ich ostatniej kłótni, bo sam fakt, że zgodził się na towarzystwo Lucyfera podczas polowania, sporo zmieniał. Sam także wracał pamięcią do słów Deana i zastanawiał się, czy miał on rację.
W prawdzie wiedział o umiejętnościach Lucyfera, ale zdarzało mu się zapomnieć, że to cały czas jest archanioł i, jeśli zechce, może kogoś skrzywdzić. Od momentu swojego drugiego upadku, Lucyfer zachowywał się – częściej niż rzadziej – jak człowiek, jak normalna osoba, która nie potrafi w mgnieniu oka pozbyć się grupy aniołów, dlatego Sam przyzwyczaił się do jego niewinności, do braku wiedzy o zwykłych, codziennych czynnościach i przestał w nim dostrzegać niegdyś potężnego wojownika Boga, w zamian za co dopatrywał się przeciętnej istoty.
Nie powinien o tym zapominać, powinien mieć się na baczności bez przerwy i nie pozwolić, by łowieckie zmysły, a przede wszystkim doświadczenie, stały się mniej ważne od osobistego poglądu na sprawę, od uczuć.
Podczas tej wiązanki myśli, zawędrował pod pokój Lucyfera, by opowiedzieć mu o ich planach na dziś. Niestety, jego pokój był pusty. Skoro go tam nie było, kolejnym miejscem, gdzie mógłby się znajdować, i o którym pomyślał Sam, to pokój dzienny, jak to określił Dean.
Otworzywszy drzwi do jedynego pomieszczenia z telewizorem, Sam spostrzegł postać jasnowłosego mężczyzny siedzącego po turecku na kanapie wpatrującego się w ekran urządzenia. Lucyfer rzucił Samowi przelotne spojrzenie i powrócił do oglądania kreskówek.
– Witaj Sam – przywitał się, zaabsorbowany fabułą bajki nie przywiązał zbytniej uwagi do przybycia jego wybranego naczynia.
Właśnie dlatego Sam zapominał, że mieli do czynienia z archaniołem, z takich prostych powodów, jak na przykład oglądanie programów dla dzieci przez budzącego grozę anioła.
– Hej. Jesteś zajęty? – Pytaniem tym sprawił, że Lucyfer zaczął przenosić wzrok to z Sama na telewizor, i na odwrót.
– Niczym, co nie może chwili poczekać – odpowiedział i wyciszył urządzenie, a następnie odwrócił się w stronę łowcy.
– Chcesz się przydać?
– To zależy.
– Od czego? – spytał zdziwiony.
– Od tego, co mam zrobić.
Sam parsknął śmiechem.
– W sumie logiczne. – Podrapał się po potylicy. – Możliwe, że w Nebrasce jest sprawa dla nas. Nie wiemy, jak długo nam to zajmie, więc jedziesz z nami.
Lucyfer popatrzył na Sama przekrzywiając głowę, po czym wziął do ręki pilot i włączył dźwięk. Skonfundowało to wyższego mężczyznę.
– Co jest? – Sam zrobił krok, który nieznacznie zbliżył go do sylwetki Lucyfera. Po twarzy niebieskookiego wywnioskował, że ten był czymś wyraźnie zdenerwowany. – Lucyfer, co się stało?
Anioł wyłączył telewizor i westchnął ze zrezygnowaniem. Wydawał się... zmęczony?
– Myślę, że to nienajlepszy pomysł, bym jechał z wami.
– A to dlaczego?
Sam usiadł na kanapie, zachowując między nimi odpowiednią przerwę, nie naruszając strefy osobistej Porannej Gwiazdy. Ten natomiast rozprostował nogi i skrzyżował je w kostkach.
– Począwszy od tego, iż nie potrafię się samodzielnie ubrać, kończąc na braku znajomości czegokolwiek, co jest związane z profesją twojego zawodu – powiedział otwarcie.
Sam otworzył usta, chcąc zaprotestować, ale gdy głębiej się nad tym zastanowił, cóż, Lucyfer nie tkwił w błędzie. Nie był dobrym kandydatem na łowcę – nawet na człowieka się obecnie nie nadawał – mógłby sobie coś zrobić, gdyby dobrał się do broni palnej.
Uznając słowa za zbędne, po namyśle poklepał go po ramieniu.
– Nie każę ci przecież palić rougarou ani zabijać zmiennokształtnych. – Uśmiechnął się, co, a przynajmniej miał taką nadzieję, mogłoby choć trochę pocieszyć upadłego anioła. – Chodziło mi bardziej o szukanie informacji w książkach albo zwykłe chodzenie z nami i patrzenie, co robimy. – Lucyfer wyglądał na nieprzekonanego. – Przecież chciałeś się stąd wyrwać.
– Owszem – przyznał nieśmiało i zerknął na swoje splecione palce.
– No widzisz. Ile razy byłeś na zewnątrz od czasu... – urwał zdając sobie sprawę, że z pewnością nie był to przyjemny wątek do rozmowy – ... twojego zamieszkania tutaj? – poprawił się. – Dwa? Trzy? Nudzi ci się siedzenie w czterech ścianach, wiem, sam bym oszalał, gdybym musiał siedzieć w zamknięciu z kimś takim jak ja i Dean.
– Nie jestem w zamknięciu – odparł szybko, jakby chciał zapewnić samego siebie, nie Winchestera.
– Oczywiście.
Sam ukradkiem przyjrzał się drugiemu mężczyźnie. Najwidoczniej taki dobór wyrazów zrodził w Lucyferze lęk, wzbudził niechciane wątpliwości, których ten próbował się pozbyć. Nie sądził, by archanioł chciał o tym rozmawiać, więc przemilczał jego zachowanie.
– Tak czy inaczej – odezwał się Sam po chwili – nie możemy cię tu zostawić samego, więc nie masz wyjścia.
– Sam, to naprawdę nie jest dobry pomysł. Będę jedynie spowalniał waszą pracę, nic więcej. Nie zamierzam być ci kulą u nogi, przy okazji narażając cię na zranienie – powiedział.
– Hej, posłuchaj mnie – zaczął i śmiertelnie poważnie spojrzał Lucyferowi prosto w oczy. – Tylko nie myśl, że jesteś bezwartościowy, bo straciłeś łaskę. – Łowca domyślił się, że utrata skrzydeł ciążyła nad Lucyfer od jego ponownego upadku, i to pewnie nad tym rozmyślał całymi dniami. To właśnie myślami o swej bezużyteczności zadręczał się w samotności. – W zasadzie, wcale nie jesteś bezwartościowy. Nie ma ludzi bezwartościowych. To, że nie jesteś już aniołem, nie oznacza końca twojej egzystencji.  Wszystko jest dla ciebie nowe, dlatego może ci się wydawać, że kiepsko ci idzie funkcjonowanie w nowym społeczeństwie, ale jeśli do niego przywykniesz to mogę cię zapewnić, że przestaniesz o sobie myśleć w ten dziwny, pesymistyczny sposób.
– Dziękuję za próby pocieszenia, lecz nie sądzę, bym przywykł do tego – wskazał siebie obiema dłońmi – w najbliższym czasie.
– Może to trwać dużo dłużej niż kilka miesięcy.
– Rozumiem – odparł bez nadziei w głosie.
Winchester popatrzył na podłogę, bowiem nie znalazł w sobie odwagi na spojrzenie drugiemu mężczyźnie w oczy, obawiał się tego, jak wielki żal mógł w nich znaleźć, jak wiele obaw mogło je przepełniać. Zdawał sobie sprawę z tego, iż anioł miał problemy z przystosowaniem się, nie wiedział jednak, jak miałby mu pomóc.
Co chciał uczynić, przyznał sam przed sobą, bo widząc cały ten syf, którym Lucyfer się katował, nie potrafił powstrzymać zagnieżdżających się w żołądku wyrzutów sumienia, a tym bardziej współczucia.
Położył dłoń na ramieniu Lucyfera i, ścisnąwszy je lekko, uśmiechnął się szeroko. Anioł poderwał wzrok, który wcześniej wlepiał w wyłączony telewizor, i zamrugał kilkakrotnie. Widząc promienny uśmiech przyklejony do twarzy Sama, zrobiło mu się cieplej w środku, jakby zalała go fala radości i nagłego spokoju, jakby jakaś niewidzialna siła sprawiła, że jego serce zabiło szybciej i mocniej. Nie zaprzeczał; spodobało mu się to uczucie i nie miałby nic przeciwko, gdyby pojawiało się częściej. Albo gdyby w ogóle nie zniknęło. Dlatego i on się uśmiechnął.
– I tak trzymaj – powiedział Sam. – Teraz musimy ci załatwić garnitur...
Lucyfer uniósł brwi, lecz komentarz zachował dla siebie.

~*~

W ciągu następnej godziny Winchesterowie wyciągnęli ze swych szaf wszystkie możliwe garnitury i nakazali Lucyferowi, by przymierzył każdy, bez wyjątku, a następnie pokazał się im. Obecnie nie dysponowali dużą ilością gotówki, dlatego postanowili, że ten jeden raz Lucyfer pojedzie na polowanie w ich ubraniach, a na kolejne – jeśli takowe będą – kupią mu jego własny.
Pojawił się jednak mały problem, a mianowicie sylwetka Nicka. Ubrania Sama były na niego zbyt długie, nogawki marszczyły się nieprzyjemnie, a rękawy marynarki zakrywały połowę dłoni. Z kolei ubrania Deana zdały się zbyt ciasne; nie rzucało się to w oczy, lecz archanioł przyznał, że czuje się w nich niekomfortowo i w kółko powtarzał, iż nie ma zamiaru ich nosić.
Na szczęście, gdy już mieli zamiar skapitulować, znaleźli idealny rozmiar, który i przyzwoicie wyglądał i nie był niewygodny. A jeśli kolor nieco nie pasował do wyglądu Nicka, nie zaprzątali sobie tym głowy.
Podczas gdy Dean wrzucał stroje agentów FBI i podręczną broń składowaną w bunkrze do torby, Lucyfer zaznajamiał się z maszynką i pianką do golenia, a Sam przygotowywał fałszywą plakietkę z odznaką służb federalnych dla Lucyfera.
Gotowi i uzbrojeni, wyruszyli do Valentine.

~*~

Podróż tę można było zdefiniować na wiele sposobów. Określenie "przyjemna" nie było jednym z nich.
Nie przejechali nawet mili, gdy Lucyfer zakomunikował, że nie spakował ze sobą odznaki z biurka. Dean westchnął wtedy pod nosem i spojrzał znacząco na Sama. Zawrócili.
Czekała ich prawie pięciogodzinna wycieczka, dlatego Sam wcześniej ustalił, gdzie będą mogli zrobić ewentualny przystanek, by coś zjeść i chwilę odpocząć, by w trakcie jazdy nie doszło do żadnych komplikacji.
Nie byłoby to życie Winchesterów, gdyby choć jedna rzecz nie poszła zgodnie z planem. Powodem znów stał się Lucyfer i jego roztargnienie.
Pierwsza godzina – a wraz z nią niecałe sześćdziesiąt mil – minęła na niezręcznych kaszlnięciach, pociąganiu nosem i słuchaniu rockowych kawałków cicho sączących się z radia. Wtedy to Lucyfer przyznał, że potrzebuje skorzystać z toalety. Wywiązała się z tego króciutka wymiana zdań:
– Mogłeś o tym pomyśleć zanim wyjechaliśmy.
– Zanim wyjechaliśmy nie odczuwałem tej potrzeby.
Deanowi przypomniał się Sam. Gdy byli jeszcze dziećmi, John często zabierał ich na długie przejażdżki po Stanach, podczas których Sam zawsze prosił o postój na środku jakiegoś pustkowia, co niesamowicie denerwowało ich ojca. Starszy Winchester uśmiechnął się lekko. Uśmiech przerodził się w grymas konsternacji, gdy zorientował się, że Lucyfer przypominał mu sześcioletniego chłopca.
Wjechali do Nebraski, do małego miasteczka Hastings, gdzie postanowili zrobić sobie przerwę, by rozprostować kości i rozchodzić powstałe napięcie. Dean skręcił w zjazd małej przydrożnej knajpki i zaparkował Impalę, która zakończyła swą pracę wdzięcznym warkotem, po czym wszyscy trzej skierowali się w stronę wspomnianej restauracji.
Była to typowa knajpka, podobna do tych, w których wychowywali się przez całe życie. Kasy i lady zajmowały szerokość całej bocznej ściany, za kasami pewnie ukryto kuchnię, natomiast nad kasami wisiały kolorowe spisy dań. Stoliki ustawiono w równych rządkach, a pod ścianami znajdowały się kanapy wielkością i kształtem przypominające loże, lecz z pewnością nimi nie były. Całość utrzymywała się w odcieniach mdłej żółci i zieleni.
Kilkoro klientów popatrzyło na nich,  na szczęście sekundę później powrócili do swoich talerzy.
Mężczyźni usiedli na podejrzanie wyglądających kanapach – Dean po jednej stronie stolika, Sam wraz z Lucyferem po przeciwnej – i zaczęli wybierać spośród nielicznych dań.
Przeglądając menu, Dean zadecydował od razu, bez bardziej wnikliwego zapoznania się z resztą posiłków. Sam poświęcił chwilę, by wybrać coś najmniej niezdrowego, a Lucyfer siedział tam niezręcznie uderzając palcami o blat stolika, wystukując tylko sobie znany rytm. Młodszy z braci, nie odrywając wzroku od spisu sałatek, chwycił kartę Deana i podał ją archaniołowi, który popatrzył na nią, jakby go obraziła.
– Wybierz sobie coś – mruknął Sam kartkując małą książeczkę.
Lucyfer niepewnie otworzył menu na pierwszej stronie, potem na następnej i na następnej. Zmrużył oczy czytając nazwy całkowicie nieznanych mu potraw.
Dean wypuścił głośno powietrze i wyrwał mu kartę z rąk.
– Bardzo głodny jesteś? – zapytał patrząc na anioła z wyczekiwaniem.
– Chyba nie.
– Chyba?
– Na pewno.
– Dobra... Lubisz naleśniki?
– Nie wiem.
– To kto ma wiedzieć?
– Nigdy nie dostąpiłem zaszczytu spożywania naleśników, łowco, nie wiem, jak smakują.
– Nie musisz się tak pieklić – powiedział z krzywym uśmieszkiem.
Lucyfer zacisnął pięści na skrawku swej koszuli aż zbielały mu kłykcie.
– Tak, poproszę te naleśniki – rzekł nader spokojnym głosem.
– A z czym?
– Dean... – ostrzegł go Sam, który po raz pierwszy podniósł na nich wzrok. Widok wpatrujących się w siebie zawistnie dwóch towarzyszy nie przypadł mu jednak do gustu, dlatego postanowił załagodzić sytuację. – Wydaję mi się, że obaj jesteście dorośli, więc na takich się zachowujcie.
– Ależ Sam, ja tylko próbuję pomóc Lucyferowi przy wyborze jedzenia – odpowiedział, jakby w jego zachowaniu nie było nic nienaturalnego. – Przecież nasz Diabełek nie wie, co tak właściwie robi.
Lucyfer przewrócił oczami.
– Dziękuję, Winchester, za twoją asertywność względem mojego odżywiania się, czuję się zaszczycony.
– Ah, nie ma sprawy. Więc... Z czym te naleśniki? Z czekoladą?
– Czekolada... Hm, lubię czekoladę?
– Skąd mam wiedzieć? To ty powinieneś sobie pilnować, co lubisz a czego nie.
– Cóż, nie dane mi było zasmakować w wielu ziemskich przysmakach.
– Nie moja wina.
– Po części tak.
– A niby jakim cudem?
– Zabroniłeś mi wychodzić.
– Od kiedy się mnie słuchasz?
– Jak widać, miałeś rację co do mojego braku świadomości czynów, które popełniam.
– Oczywiście, że miałem rację, ale miło mi, że tak mówisz.
– Radziłbym ci się nie przyzwyczajać.
– Nie miałem takiego zamiaru.
– Słuchajcie, cieszę się, że się dogadujecie. Naprawdę. Ale przestańcie – wtrącił Sam odkładając kartę.
– To on zaczął – prychnął Dean.
– Właśnie, że nie.
– Właśnie, że tak.
Fascynującą wymianę zdań przerwało nadejście kelnerki trzymającej w dłoni notesik i czerwony długopis. Czarnowłosa dziewczyna obdarowała ich promiennym uśmiechem.
– Wybrali już państwo, co chcą zamówić?
– Tak – zaczął Dean odwzajemniając uśmiech. Radosne iskierki zaświeciły się w oczach kelnerki. – Dla mnie będzie hamburger z ekstra frytkami.
– Dobrze. – Dziewczyna zanotowała coś w notesiku.
– Ja poproszę sałatkę z kurczakiem i curry.
– Tak... Coś jeszcze?
Gdy nikt się nie odezwał, Sam szturchnął anioła łokciem i przekrzywił głowę w stronę dziewczyny.
– Lucyfer...
– Słucham? Ah tak... – Szatan spojrzał w górę, na kelnerkę. – Żądam naleśników.
– Okej, zaraz przyniosę wasze zamówienie.
Wymuszony uśmiech zszedł z jej ust z momentem oddalenia się od ich stolika. Pracownica lokalu odeszła od nich z przerażeniem wypisanym na twarzy, zapewne spowodowanym dość nietypowym imieniem jednego z klientów.
– No świetnie, wystraszyłeś ją. – Dean popatrzył z wyrzutem na upadłego anioła, który nie przejął się jego uwagą.
– Nie zrobiłem nic, co mogłoby ją wprawić w ten stan – wytłumaczył się blondyn.
Dean już otwierał usta, by rzucić jakiś zgryźliwy komentarz, lecz Sam przerwał mu w samą porę, nie będąc pewnym, czy zniesie więcej:
– Łazienki są tam. – Wskazał palcem ścianę przeciwną do kas. – Dopóki nie przyniosą jedzenia, masz czas.
Lucyfer kiwnął głową i powoli wstał od stolika. Niepewnym krokiem zbliżył się do dwóch skrzydeł drzwiowych; na jednym widniał znaczek symbolizujący toaletę dla mężczyzn, na drugim znaczek oznaczający, że toaleta dostępna jest tylko dla kobiet. Z zawahaniem wyciągnął dłoń w kierunku klamki, lecz, nie będąc pewnym swego wyboru, spojrzał na Sama ukradkiem.
Brunet przecząco potrząsnął głową, z zażenowaniem przyglądając się poczynaniom Lucyfera. Gdy anioł zniknął za prawidłowymi drzwiami, Sam odwrócił się w stronę brata, który ze zdziwieniem wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą stał Diabeł.
– Dean, co ty robisz? – zapytał Sam. Irytacja niebezpiecznie przedzierała się przez jego głos.
– Co ja robię? Koleś, to on chciał wejść do damskiego. Ja nic nie robię – zaperzył się.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Dean rzucił mu wzrokowe wyzwanie. – Nie lubisz go, rozumiem, ale to nie jest powód do wyśmiewania się niego. Z jego nieporadności.
– Sam, nie dramatyzuj, Lucyfer przecież nie strzeli focha. A nawet jeśli, to co? Wie, że jest niechciany, więc chyba nie dziwi go moje nastawienie.
Bitch face wkradł się na twarz Sama, co sprawiło, że i Deanową twarzą zawładnęła specyficzna ekspresja pełna niedowierzania i dezaprobaty. Bracia przyglądali się tak sobie przez kilka chwil, po czym wzrok Deana odbiegł od przeszywających oczu Sama wprost na kelnerkę zerkającą nieśmiało na starszego łowcę. Sam również popatrzył na dziewczynę.
– Dean, ty chyba nie...? – znacząco urwał zdanie.
– No co? Ładna jest. – Blondyn pomachał delikatnie ręką.
– Jest z piętnaście lat młodsza od ciebie.
– Czyli najwyraźniej gustuje w dojrzałych facetach.
– Jeśli zamierzasz ją poderwać, chcę, żebyś wiedział, że to złe. Bardzo.
– Emm, oświeć mnie?
Sam westchnął ciężko. Czy naprawdę musiał tłumaczyć coś tak oczywistego?
– Ona jest jeszcze dzieckiem. Nie wie, co robi.
– Sammy, chyba wiem, kiedy kobieta jest w pełni poczytalna. I ta właśnie na taką wygląda. – Dean wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, gdy kelnerka przeszła obok ich stolika, by przyjąć zamówienie innej pary klientów.
– Hej, Dean – Sam pstryknął mu palcami przed nosem – rozmawiasz ze mną, nie z jej pośladkami. – Starszy Winchester chciał zaprzeczyć, lecz po dokładniejszym przemyśleniu tych słów uznał, że Sam nie kłamał. – To, że wygląda na dorosłą i świadomą tego, co robi, wcale nie oznacza, że taka jest. Może z tobą flirtować, ale, jak powiedziałeś, to ty jesteś dojrzały i to ty powinieneś myśleć o ewentualnych konsekwencjach tego, co chcesz zrobić. A jeśli ma gorszy dzień? Zerwała z chłopakiem i szuka pocieszenia, czego następnego ranka może żałować? – Niższy z mężczyzn wyglądał tak, jakby mu chwilowo odebrało mowę. Sam skorzystał z tej niepowtarzalnej okazji. – Po prostu nie okazuj jej zainteresowania. Nie musisz się dobierać do wszystkiego, co ma biust.
– To akurat podlega dyskusji.
– Mam nadzieję, że nie teraz. Zamierzałem coś zjeść i nie zwrócić.
Z początku wesoły śmiech Deana przerodził się w bardziej kpiący, a uśmiech zmienił się w grymas. Sam niewinnie wzruszył ramionami.
– Sucz.
– Kretyn.
Minutę później zjawiła się czarnowłosa dziewczyna z wielką tacą pełną jedzenia.
– Oto wasze zamówienie. – Uśmiechnęła się kokieteryjnie do Deana, jednak ten, przypomniawszy sobie słowa Sama, przybrał na twarz maskę stoickiego spokoju i obojętności.
Kelnerka rozłożyła na stoliku wszystkie trzy talerze.
– Dziękujemy – zaczął Sam i spojrzał na plakietkę z imieniem przyczepioną do uniformu – Maddie.
– Oh, nie jestem Maddie. – Dziewczyna zaczerwieniła się wściekle. – Skończyły nam się plakietki, więc dostałam po zwolnionej przed miesiącem kelnerki. Jestem Chelsea.
– Cóż, w takim razie; dziękujemy ci, Chelsea. – Sam obdarował ją najbardziej promiennym uśmiechem, na jaki było go stać, subtelnie dając jej do zrozumienia, że nie jest już potrzebna.
Chelsea odeszła cała w skowronkach i zniknęła za kuchennymi drzwiami.
– Jestem z ciebie dumny – przyznał w końcu Sam.
– Przynajmniej ty – odpowiedział ponuro i pochwycił ochoczo hamburgera. Ugryzł solidny kęs, a następnie zmarszczył brwi. – Tak w ogóle, to gdzie się podział nasz aniołek? – spytał przeżuwając resztki. Żucie zawsze wydawało się mu dłuższe, gdy chciał coś powiedzieć.
Sam rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie zauważył żadnych śladów jego obecności.
– Pójdę sprawdzić, co z nim.
Młodszy łowca wstał z kanapy i powędrował w kierunku toalety nieco zaniepokojony długą nieobecnością Lucyfera. Wątpił, by coś mu się stało, lecz z tymi wojownikami Nieba nigdy nic nie było wiadome, dlatego wolał się upewnić.
A z racji uczłowieczenia się upadłego anioła, w umyśle Sama pojawiła się czerwona lampka oznaczająca ciągłe niebezpieczeństwo, w którym Lucyfer mógł się znaleźć. Nie podobało mu się to, w najmniejszym stopniu. Nie nazwałby tego obawą o utratę jasnowłosego anioła; trafniejszym określeniem byłaby niechęć do utraty go. W przeciągu ostatnich prawie dwóch miesięcy zdążył przyzwyczaić się do myśli, że Lucyfer... jest. Że najzwyczajniej jest, nikomu nie wadząc ani nie grożąc rychłą śmiercią, że jest tu dla Sama, że w każdym momencie będzie w stanie go wysłuchać, pocieszyć. I Sam naprawdę nie życzył sobie, by taki stan rzeczy miał się zmienić.
Jednakże, gdy przestąpił próg małego, kiedyś–pewnie–białego pomieszczenia, wszelkie obawy wyparowały; a na ich miejsce zawitało jedynie zdumienie i szczere rozbawienie.