poniedziałek, 23 lutego 2015

16. Komplikacje


Wiatr zmian na lepsze
rzadko wiał w naszą stronę.


Oczywiście, Dean nie spodziewał się jakichś cudów – w końcu rozmawiał z Lucyferem, dobrze wiedział, czego ma oczekiwać – lecz chłodne opanowanie i spokój wypełniający głos, a także zachowanie Diabła nie do końca pasowało mu do zaistniałej sytuacji.
Na samym początku wyjaśnił archaniołowi, że doszły go słuchy o wędrówce Michała po Stanach. Na wieść o tym Lucyferowi zrzedła mina; wciąż patrzył na sufit, jednak wyraz jego twarzy wskazywał na brak zainteresowania powstałymi na nim pęknięciami, wydął również usta i uniósł brwi. Dean był zaciekawiony ludzkimi odruchami anioła, jego ludzką mimiką, tak zwyczajną dla człowieka, tak obcą dla skrzydlatego. Wtem Lucyfer przekrzywił głowę i powoli przeniósł wzrok na łowcę. Zażądał wyjaśnień.
Dean opowiedział mu o wcześniejszych podejrzeniach na temat wydostania się Michała z Klatki wraz z Lucyferem, o tym, że postanowili go nie informować o swoich przypuszczeniach, nie widząc w zaprzątaniu głowy Diabła większej potrzeby, nie omieszkał też wspomnieć o towarzyszącym Michałowi zgrupowaniu.
Lucyfer zaciskał szczękę słysząc każdą nową wiadomość, a Winchester zaobserwował, że ów mężczyzna nie najlepiej panował nad swoją maską, nad ukrywaniem uczuć. Bowiem mógł z niego czytać jak z otwartej księgi, co, w porównaniu do większości aniołów, było zwykle niewykonalne. Skrzydlaci nie okazywali emocji, jeśli takowe posiadali, przed resztą świata – wyjątkiem był Cas, który ostatnimi laty przyzwyczaił się do twarzy swojego naczynia i zaczął nadawać mu własną ekspresję. Lecz Dean, widząc w obliczu Lucyfera coś więcej niż pełen wyższości uśmieszek, postanowił, że poświęci w nieokreślonej przyszłości moment, by podeliberować nad człowieczeństwem Rogatego.
Jednak w tej chwili nie miał głowy do podejmowania rozmyślań na temat emocjonalnego analfabetyzmu Lucyfera, bardziej skupił się na fakcie, że tuż przed nim leżał raczej zdenerwowany Szatan.
Gdy nadeszła pora, by zadać kluczowe pytanie, łowca zorientował się, że serce bije mu jak oszalałe. Nie  chciał okazywać przy nim słabości – wątpił, by Diabeł nie wykorzystał tego w zły sposób – dlatego wziął się w garść i zaproponował Lucyferowi, aby pomógł im dopaść Michała.
I w ten sposób wracamy do teraźniejszości. Upadły anioł jeszcze nie udzielił Deanowi odpowiedzi. Splótł za to palce obu dłoni i położył je sobie na brzuchu.
– Dlaczego dopuściłeś do siebie myśl, że będę w stanie zabić jednego z moich braci? – odezwał się w końcu.
Dean otworzył usta, jednak rozmyślił się natychmiastowo. Potarł czoło i uśmiechnął się niezręcznie.
– Hej, przecież jesteś Szatanem, wszystkiego można się po tobie spodziewać – odparł pogodnie.
– Nawet tego, że zabiję brata?
– Już raz to zrobiłeś.
Winchester wiedział, oh, bardzo dobrze wiedział, że nie powinien mu tego przypominać. Cholera, przyszedł tutaj z nadzieją, że razem z Lucyferem pozbędą się archanioła z zajawką na apokalipsę, a nie z życzeniem śmierci! Ale równie dobrze był świadom, ile ten sukinsyn krzywd wyrządził niewinnym ludziom, dlatego poczuł chwilową satysfakcję spowodowaną myślą, że uraził archanioła, że przypomniał mu o jego haniebnych czynach.
Oblicze Lucyfera spochmurniało. Znów spojrzał na sufit.
– Masz rację, zabiłem Gabriela – rzekł po chwili, a w jego głosie Dean usłyszał dobrze znajome poczucie winy. Anioł zamknął oczy i oddychając miarowo leżał w bezruchu.
Leżał tak, i leżał, z zamkniętymi powiekami zaciągał się spokojnie powietrzem. A Dean nie wiedział, czy zamierza kontynuować rozmowę, czy może pozostanie w takim stanie do końca dnia, nie dając mu odpowiedzi.
Minuty mijały; Winchester wciąż nie znalazł w sobie odwagi na przerwanie napiętej ciszy, która aż dzwoniła w uszach. Miał czekać na ruch Diabła? Miał zainicjować własny?
Czyżby przesadził z uprzejmościami? Ich zwyczajowe rozmowy, których nie było zbyt wiele, opierały się prawie wyłącznie na ubliżaniu sobie nawzajem albo chociaż wpędzaniu w zakłopotanie, więc Dean przyzwyczaił się do myśli, iż tak właściwie na tym polega ich znajomość: jeden z nich w pewien sposób obraża drugiego, lecz drugi nie pozostaje mu dłużny i także rzuca niemiłą uwagę.
– Czego żałuję – dopowiedział wreszcie. Dean nie był pewny, czy dobrze usłyszał, bowiem zatracił się w myślach, więc popatrzył na ex–archanioła, który otworzył oczy. Łowcy nie dane było dostrzec, co w tych oczach się znajdowało. – I wiem, że drugi raz tego błędu nie popełnię.
– Nie... – zaczął Dean i sprawiał wrażenie, jakby to, co chciał powiedzieć wydało mu się niewłaściwe, dlatego w ostatniej chwili zrezygnował z wybranej wcześniej odpowiedzi i zastąpił ją nową, nieprzemyślaną. – Nie musisz mi się spowiadać.
– Ależ ja się nie spowiadam – odrzekł szczerze.
– Więc co to jest? Godzinka szczerości u doktora Phila? – parsknął.
– Nie rozumiem, o czym mówisz.
– Nieważne – uciął Dean. – Czyli nie zamierzasz nam pomóc?
Lucyfer usiadł na łóżku. Jego przydługie włosy sterczały w różnych kierunkach, a zmięta koszula i założony pod nią podkoszulek wyginały się pod dziwnymi kątami. Wstał i niespiesznie powędrował w kierunku Deana. Może i byli tego samego wzrostu, lecz coś w usposobieniu niebieskookiego sprawiało, że wyglądał na dużo większego. Budził strach, można by powiedzieć.
Z kolei zwykłe jeansy i białe skarpetki nie pasowały do wizerunku wojownika Nieba, i z każdą chwilą stawały się coraz bardziej absurdalne. Co nie zmieniło faktu, że jego widok wciąż wywoływał nieprzyjemne uczucie w żołądku Deana.
– Widzisz we mnie potwora, łowco, bez moralnych zasad. – Lucyfer założył ręce za plecami i zaczął przechadzać się po pokoju przed piegowatym blondynem stojącym blisko wyjścia. – Cóż, nie przeczę, nie jestem święty. Nigdy jednak nie podjąłem nieświadomej decyzji. W tym momencie wiem, jakie skutki uboczne towarzyszą przy zamordowaniu jednego z braci i wiem, że drugi raz nie popełnię takiego czynu. – Lucyfer podrapał się po brodzie, w milczeniu dobierając odpowiednią wiązankę słów. – A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie. Nie, nie pomogę wam zabić Michała, bo nie widzę w tym głębszego sensu. Jego jedynym celem, zadaniem otrzymanym od Ojca, było powstrzymanie apokalipsy, powstrzymanie mnie przed zakończeniem istnienia tego marnego świata i żyjących na nim ludzi. A jako iż w chwili obecnej nie mam zamiaru ani predyspozycji do urządzenia armagedonu, Michał tkwić będzie w wewnętrznym sporze, ponieważ ja wciąż żyję, co wcześniej wykluczałoby pokój na Ziemi, jednak teraz, zważywszy na okoliczności, nie mogę sobie pozwolić na eksterminację ludzkiego gatunku. Przeznaczeniem Michała była walka ze mną, na śmierć i życie, by powstrzymać niewątpliwy chaos, który miał nadejść pewnego dnia wraz z moim przybyciem. Co więc teraz ma uczynić, skoro nie zagrażam światu, ale wciąż w nim funkcjonuję? – Zakończył swój wywód z uniesioną brwią, jakby rzucał Deanowi niewerbalne wyzwanie. – Jak widzisz, walka z Michałem byłaby bezskuteczna.
– Wystarczyło to "nie" na początku... – westchnął Dean. – Nie mam pojęcia, dlaczego Sam z tobą w ogóle rozmawia.
– Może lubi, gdy konwersacja trzymana jest na poziomie? – zapytał ironicznie, przez co Dean zmrużył gniewnie oczy.

~*~

– I jak poszły pertraktacje z Lucyferem? – zapytał Sam, gdy Dean wszedł do biblioteki z nietęgą miną.
– Nie zgodził się – przyznał blondyn.
– Co powiedział?
Niższy z łowców zauważył, że Sam nie zdziwił się jego informacją. Nie zadał pytania "dlaczego?", tylko "co powiedział?". Tak, uprzedzał go, że Lucyfer nie będzie skory do pomocy – zwłaszcza, jeśli ta pomoc obejmowała skrzywdzenie Michała – jednak musiał przyznać, że zawiódł się na braku wiary Sama w jego umiejętności.
– Wiesz, nie zapamiętałem co do słowa... – powiedział zgryźliwie, jakby to była wina Sama, który nawet nie wiedział, co jest przyczyną złego humoru Deana. Oczywiście brunet podejrzewał, że miało to związek z archaniołem, lecz nie miał pojęcia, dlaczego Dean wyżywał się akurat na nim – ale twierdzi, że Michał nie będzie chciał walczyć. Że nie mają już o co walczyć, czy coś w tym stylu.
Sam rozsiadł się wygodnie w fotelu i odłożył czytaną przed momentem książkę.
– Chodzi o to, że Lucyfer nie ma już łaski? – spytał, a w odpowiedzi Dean kiwnął głową.
– Mniej więcej.
– Więc, co? Mamy tak bezczynnie czekać, aż Michał tu jakoś dotrze?
– Mnie nie pytaj, nie znam się na rozumowaniu archaniołów tak dobrze, jak ty.
– Do czego pijesz? – Sam założył ręce na piersi patrząc na swojego brata ze skonsternowaną miną.
– Do niczego... – odparł niewinnie, rezygnując z ciągnięcia rozmowy na ten temat.
Sam studiował twarz brata, chcąc wyczytać z niej coś – cokolwiek – co pomogło by mu zrozumieć, o co starszy Winchester mógłby mieć pretensje, lecz maska, którą założył Dean skutecznie wszystko zakrywała, sprawiając, że Sam pozostał bez wyboru i musiał porzucić nadzieję na dalszą wymianę poglądów.
– Jasne. – Sam powrócił do czytania przerwanej lektury wiedząc, że już nic od drugiego mężczyzny nie wyciągnie.
Nie minęło nawet pół minuty, gdy Dean uderzył pięścią w mały stolik. Zaalarmowany Sam podniósł wzrok.
– Okej, Sam. Skoro tak bardzo chcesz sobie szczerze pogadać, to może będziesz mi łaskaw wyjaśnić, dlaczego w nocy obściskiwałeś się z Szatanem? – syknął ze słyszalną pogardą w głosie.
– Jak śmiesz... – Sam zmrużył oczy i po raz kolejny odłożył książkę. – Z nikim się nie obściskiwałem!
– Oo, wybacz, ale byłem świadkiem czegoś innego.
– To nie jest tak, jak myślisz.
– Nie? A mi się wydaję, że właśnie tak jest. Bo bratasz się z gościem, przez którego łaziłeś bez duszy rok, przez którego musiałem patrzeć, jak świrujesz i nie odróżniasz fikcji od rzeczywistości. On rozpierdolił ci psychikę, Sam! – krzyknął. – Dlaczego w ogóle pozwalasz mu się do siebie zbliżyć?
Sam zaśmiał się gorzko pod nosem, przez co wpatrujący się w niego Dean parsknął z niedowierzaniem.
– On nie jest w stanie mi teraz nic zrobić.
– Skończ pieprzyć – warknął Dean. – Obaj wiemy, że Lucyfer zna różne zaklęcia. Widziałeś podobno, jak bez problemu odsyła czterech skrzydlatych, więc pomyśl, co może zrobić jednemu człowiekowi?!
– Dean, posłuchaj...
– Nie, Sam, to ty posłuchaj – przerwał mu ostro Dean – nie mam zamiaru patrzeć, jak znów cierpisz przez tego gnojka. Nie możemy mu ufać, tak po prostu, dla zasady.
– Staram się powiedzieć, że on tylko... – Sam spróbował po raz kolejny usprawiedliwić swoje zachowanie tamtej nocy, ale upór Deana ciągle stawał mu na przeszkodzie.
– On tylko co? Chciał się poprzytulać, bo było mu smutno? Tatuś nie poświęcał mu uwagi i teraz szuka pocieszenia w twoich ramionach? – Blondyn uniósł brwi.
Sam poczuł, że gniew rozchodzi się po jego klatce piersiowej, więc zacisnął dłonie hamując przy tym wybuch złości. Dean nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Jak Sam miał wytłumaczyć bratu, że Lucyfer jedynie pomagał mu pozbierać się z szoku, który spowodowała dawka koszmarów, gdy ten nie chce nawet słuchać jego wyjaśnień?
– Dobra, wiesz co, faktycznie nie mamy o czym rozmawiać. Dla ciebie wszystko najwidoczniej jest jasne – powiedział Sam zirytowany i energicznie wstał z fotela. Wyszedł z biblioteki, nie zaszczycając Deana spojrzeniem.

~*~

– Metatronie! – zawołał anioł wbiegłszy do gabinetu Skryby bez pozwolenia. – Metatronie, musisz... – Zamilkł widząc brak jakiejkolwiek reakcji u starszego z nich. Opamiętał się prawie natychmiast. – Ekhm, Boże...
– Tak? – Metatron oderwał się swej maszyny do pisania i obdarował anioła wielkim uśmiechem. Wyglądało to tak, jakby twarz Metatrona mogłaby się przełamać na pół z powodu naprawdę szerokiego rozciągnięcia ust.
– Mamy problem związany z Michałem – wydukał niepewnie wbijając wzrok w podłogę.
– Przepraszam, powiedz mi jeszcze raz, jak masz na imię, mój drogi?
– Hamon...?
– Dobrze. Hamonie, opowiedz mi o tym problemie. Nie zapominaj o szczegółach. – Metatron wstał od swego biurka i podszedł do zdenerwowanego Hamona.
Naczynie Hamona było znacznie wyższe od człowieka, którego opętał Metatron. Posiadał on długie, rude włosy związane w ciasnym warkoczu, bladą twarz obsypaną mnóstwem piegów i zielone, jaskrawe oczy. Odziany był w czarne, bardzo obcisłe spodnie z kilkoma przetarciami na kolanach, a także ciemnozieloną koszulkę z długimi rękawami podwiniętymi do łokci. Skryba zastanowił się, dlaczego anioły wybierały takich ludzi na swoje naczynia...
– Obserwowaliśmy Michała, tak, jak nakazałeś. Ludzie również się nim zainteresowali.
– Zważywszy na liczbę osób otaczających Michała, zjawisko to jest całkowicie normalne – zauważył Metatron i czujnie spojrzał na Hamona.
– Oczywiście, tak, nie zaprzeczam – Hamon wyjaśnił szybko. – Oglądaliśmy programy informacyjne, i w porannych wiadomościach pojawił się o nim reportaż. Ludzka kobieta powiedziała, że Michał i jego towarzysze zmierzają w kierunku stanu, w którym znajduje się ukryte wejście do Nieba – przerwał dosłownie na moment. – On tu idzie, Met... Boże. A z tego, co ustaliły nasze anioły osadzone w szeregach Michała, on planuje wymierzyć sprawiedliwość.
Metatron pokiwał głową w zrozumieniu i odszedł od Hamona, by móc przespacerować się wolnym krokiem po pomieszczeniu. Jego mina wskazywała na to, że wyraźnie coś kontemplował.
– To nie wszystko – dodał po chwili ciszy, przez co Skryba poderwał wzrok znad sterty książek leżącej obok jego biurka i popatrzył na niego z zaciekawieniem. – Wśród aniołów Michała rozchodzą się szepty o Lucyferze.
Metatron zamarł w pół kroku i wyprostował plecy.
– Jakie szepty?
Hamon potarł kark czując wyraźne zakłopotanie spowodowane ilością niezbędnych danych, których – będąc całkowicie szczerym – zbyt wiele nie posiadał. Gdy usłyszał świeże sprawozdanie z wyprawy szpiegów, od razu przybiegł do Skryby. Co mogło okazać się błędem.
– Mi–Michał podejrzewa, że skoro on uwolnił się z Klatki, może to oznaczać, że równie dobrze i Lucyfer z niej uciekł. I... – przełknął ślinę – i gdy tylko z tobą skończy, zajmie się poszukiwaniami brata.
Metatron postukał palcem wskazującym po swej dolnej wardze w zamyśleniu. Hamon wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem na jakąkolwiek reakcję, sparaliżowany myślą, iż jeśli przyniósł mu złe wiadomości i niedostatecznie wiele informacji, może się to dla niego źle skończyć. Choć w duchu powtarzał sobie, że nie należy zabijać posłańca, nie był pewny, czy Metatron dostosuje się do tej zasady.
Minutę później niski anioł podszedł do Hamona i poklepał go delikatnie po policzku, co ten odebrał z niemałą ulgą, ale i ogłupieniem, a następnie przeniósł dłoń na ramię rudowłosego, gdzie zacisnął ją mocno. Metatron posłał mu ciepły uśmiech.
– Dziękuję za twoje oddanie i wierność, Hamonie. Zostaniesz za to doceniony – rzekł radośnie. – I nie obawiaj się tak, ja nie gryzę. Możesz odejść.
Potakując, Hamon opuścił gabinet serafina, zostawiając go samego na pastwę własnych przemyśleń.
Metatron ponownie rozsiadł się w swoim fotelu, założył ręce na piersi i odetchnął głęboko, pozbywając się z głowy zbędnych myśli, by móc w spokoju zastanowić się nad obecną sytuacją.
Michał chciał go zabić – cóż, nie on jedyny. Prawdopodobnie po ziemi chodzi jeszcze jeden archanioł, lecz najwyraźniej bardzo dobrze się ukrywa, skoro wszystkie radary są ślepe na jego obecność. Dziwnym było to, że po Lucyferze nie było ani najmniejszego śladu; żadnych zmian w zjawiskach pogodowych, nagłych zgonów, demonów zalewających tę planetę. Nic. Zupełnie, jakby go w ogóle się nie wydostał ze swego więzienia. I dlaczego Michał nie szukał braciszka, a zajął się tropieniem jego, skromnego Skryby? Cel Michała był jasno określony; powstrzymać Lucyfera. Skoro jednak Michaś nie przywiązał wagi do powierzonego mu zadania, coś musiało się wydarzyć. Najstarszy archanioł nie jest typem buntownika – tę rolę przypisywano Lucyferowi – dlatego Metatron wywnioskował, że nastąpiły pewne komplikacje.
Kolejną rzeczą, która nie dawała mu spokoju, to Castiel i jego niesubordynacja. Postanowił dać mu trochę czasu i poczekać aż zmądrzeje i dostrzeże, iż popełnił kolosalny błąd oszczędzając Bartłomieja. Serafin był świadom, że w Castielu odrodzi się ta cała moralność, brak ochoty zabijania innych aniołów i tym podobne bzdury, więc cierpliwie wyglądał dnia, w którym do jego uszu dotrze wieść o śmierci Bartłomieja.
A gdyby tak zawrzeć przymierze z Michałem? Obiecać mu to, czego tylko sobie zapragnie, i stworzyć jedną wielką, niepowstrzymaną armię? Chociaż wątpił, by Michał zgodził się na współpracę z kimś, kto opustoszył Niebo i przyczynił się do śmierci setek aniołów.
Nie, tę sprawę musiał rozwiązać w inny sposób. Nie wiedział jeszcze w jaki, lecz na natchnienie mógł poczekać. Nie, żeby mu się gdziekolwiek spieszyło; posiadał w garści przecież cały czas tego świata.
Rozmasował nasadę nosa, a następnie koniuszkami palców przetarł zmęczone oczy. Z dnia na dzień planowanie stawało się coraz bardziej nużące.

~*~

Bartłomiej zawiadomił swych dzielnych podwładnych o spotkaniu z Malachiaszem, które miało odbyć się dokładnie w połowie listopada. Gdy więc nadszedł piętnasty dzień jedenastego miesiąca, pięciu wojowników opuściło budynek okupowany przez ogrom popleczników Bartłomieja i skierowało się w wyznaczone miejsce. Natomiast sam Bartłomiej postanowił zostać w swojej małej firmie, nie chcąc babrać sobie rąk brudną robotą szukania sprzymierzeńców. W końcu od tego posiadał anielską siłę roboczą.
Elegancka limuzyna zatrzymała się w pobliżu starej fabryki, z kominów której wciąż ulatniał się dym, i w tym samym momencie podjechał drugi, mniej zadbany, pojazd. Podczas gdy z czarnego, błyszczącego Mercedesa wyszło pięcioro aniołów odzianych w szykowne garnitury, z poobijanego Jeepa wygramolił się Malachiasz w towarzystwie trzech swoich zwolenników.
Malachiasz rzucił jednemu z aniołów Bartłomieja wyzywające spojrzenie i rozejrzał się po okolicy.
– Gdzie on jest? – zapytał niecierpliwie.
Wysoka brunetka uśmiechnęła się tajemniczo, a następnie uniosła podbródek.
– Bartłomiej nie mógł się zjawić osobiście. Jest zajęty – wyjaśniła delikatnym głosem, przez co Malachiasz zacisnął zęby.
Więc to tak? Najpierw Bartłomiej proponuje układy, a później nie zjawia się na umówione spotkanie? Toż to zniewaga!
Malachiasz warknął cicho, patrząc na piątkę aniołów zawistnym wzrokiem. Stojący obok niego skrzydlaty, Theo, położył dłoń na jego ramieniu w celu uspokojenia swojego lidera. Ten natychmiast odtrącił dłoń anioła.
– Chcąc ustalać warunki ugody, Bartłomiej powinien stawić się osobiście, a nie posyłać marnych sługusów! - krzyknął.
Najwyraźniej Bartłomiej nie traktował go poważnie. Dobrze... Jeszcze tego pożałuje. Pożałuje dnia, w którym zbagatelizował siłę Malachiasza!
– Naszemu przywódcy zależy na pokoju między twoim i jego obozem, jednak nie miał zamiaru zjawiać się w takim miejscu – kobieta omiotła pogardliwym spojrzeniem kosze na śmieci, budynki naznaczone kolorowymi i obraźliwymi napisami – by negocjować ze zbirem twojego pokroju.
– Jeżeli pragnie do mnie dołączyć, niech się trochę poświęci – parsknął Malachiasz z wyższością.
Anielica wypuściła powietrze ustami i zaśmiała się chicho. Znajdująca się u boku brunetki czwórka mężczyzn zawtórowała jej.
– On nie chce do ciebie dołączyć, Malachiaszu – powiedziała, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – On pragnie informacji, które posiadasz. W zamian za nie, jest gotów łaskawie darować ci to twoje nędzne życie.
Dobry humor Malachiasza prysnął w mgnieniu oka.
– Nie będziemy tak rozmawiać.
W jego ręce nagle pojawiło się anielskie ostrze. Widząc to, pozostali towarzysze Malachiasza wyciągnęli swoją broń i ruszyli w ślad lidera; rzucili metalowym orężem w stojących naprzeciw nich aniołów. Trafili dwóch, ostrza zatopiły się prosto w sercu, zabijając ich natychmiast. Reszta zrobiła sprytny unik przed niespodziewanym natarciem, lecz bez zastanowienia wyciągnęli własne ostrza i podbiegli do Malachiasza.
Theo zastąpił drogę jednemu z aniołów Bartłomieja w samą porę, by odeprzeć atak niskiego blondyna machającego bronią jak oszalały, chroniąc tym samym głowę Malachiasza przed niewątpliwym ścięciem. Malachiasz zachwiał się lekko i z furią w oczach rzucił się w kierunku brunetki, która z trudem broniła się przed ciosami dwójki aniołów. Robiąc gwałtowny unik, kobieta wywróciła się i upadła twarzą na szutrową drogę. Po chwili Malachiasz wbił metalowy pręt prosto w jej klatkę piersiową. Jasne światło rozbłysnęło z jej oczu, ust i rany na piersi, ściągając tym samym uwagę pozostałych dwóch aniołów Bartłomieja.
Z ich gardeł wyrwały się krzyki bojowe. Theo, wciąż blokując nieskoordynowane ruchy niskiego przeciwnika, rozszerzył z przerażeniem oczy, gdy zauważył innego anioła wrogiej drużyny biegnącego ku Malachiaszowi pochylającemu się nad martwym ciałem brunetki.
– Malachiaszu! – ryknął ostrzegawczo Theo i uderzył anioła srebrną klingą w twarz.
Ten, nieco oszołomiony, zrobił kilka kroków w tył gdzie napotkał kobietę z długimi, jasnymi włosami ubraną w biały strój siostry zakonnej. Bez zawahania wyciągnął przed siebie rękę, chybiając jedynie o cal od jej głowy.
Blondynka uśmiechnęła się złowieszczo, gdy zauważyła, że za plecami anioła stoi jej pobratymiec dzierżąc w dłoni splamione krwią ostrze. Mężczyzna po cichu skradał się w stronę zwolennika Bartłomieja, przygotowany do tego, by w każdej sekundzie móc wbić je w czaszkę nieprzyjaznego anioła zbliżającego się do anielicy. Uniósł oręż, decydując się na zakończenie tej farsy, jednak w ostatniej chwili niski anioł pochwycił blondynkę w swoje ramiona, odwrócił się i jej ciałem zasłonił swoje, chroniąc się przed jego atakiem. Mężczyzna zdezorientowany nadział czaszkę kobiety na swoją broń, a krew trysnęła mu na twarz, chwilowo odbierając mu zmysł wzroku, dając przewagę drugiemu aniołowi, który błyskawicznie wpakował ostrze w brzuch rywala i przeciął nim wnętrzności.
Poczuł gęstą ciepłą ciecz na dłoniach, lecz nie przejął się tym; wytarł je o spodnie i ruszył dalej.
Zatrzymał się nagle, gdy zauważył Malachiasza klęczącego nad zwłokami jego kompana, z którego oczu wydostawały się wiązki światła.
Został tylko on, Malachiasz i Theo. Nie mógł go zabić, ponieważ Bartłomiej potrzebował informacji Malachiasza, dlatego postanowił wrócić, nie widząc powodów, dla których miałby tu zostać chociaż minutę dłużej.
Szybko teleportował się do znajomego mu biura i, oddychając głęboko, wytłumaczył Bartłomiejowi, co zaszło na opuszczonym terenie fabryki.