środa, 26 listopada 2014

14. Wyjaśnienia.


Nadzieja przychodzi do człowieka
wraz z drugim człowiekiem.


– Co jest, kurwa?!
Ryk ten sprawił, że Sam natychmiast podskoczył i na chwiejących się nogach oddalił się znacznie od przyjemnego ciepła, które emanowało od Lucyfera. Serce jego biło bardzo szybko i bardzo mocno, jakby właśnie został przyłapany na gorącym uczynku, robieniu czegoś złego.
Po części tak było.
Dean... Dean stanął jak wryty z czystym niedowierzaniem wypisanym na twarzy. Po kilku sekundach niedowierzanie przerodziło się w irytację, a następnie w gniew, który powoli zaczął mu się wymykać spod kontroli. Oddychał głęboko, świdrując wzrokiem dwójkę mężczyzn, i co rusz zaciskał i rozluźniał szczękę.
Sam postanowił się wytłumaczyć. Jak się okazało – w najgorszy możliwy sposób.
– To naprawdę nie jest tak jak myślisz – wyjaśnił spokojnie, choć nie był pewien czy jego głos brzmiał tak pewnie jak mu się wydawało.
– Człowieku, ty nawet nie chcesz wiedzieć co ja w tym momencie myślę.
Bracia wpatrywali się w siebie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Lucyfer, w obawie o swoje życie, ani drgnął. Widząc wściekłość wybranego naczynia Michała wywnioskował, że coś się stało, coś złego, lecz nie miał pojęcia co. On tylko pocieszał Sama, a z tego, co ostatnio sprawdzał, w pocieszaniu nie było nic złego.
– Widziałem w swoim życiu wiele dziwnych rzeczy. Serio, wiele bardzo, bardzo, bardzo dziwnych rzeczy – oblicze starszego łowcy wypełniło obrzydzenie, najwyraźniej wywołane przez niemiłe wspomnienia – ale to – palcem wskazywał to Lucyfera, to Sama – stary... to już przegięcie. I nie mów, że to nie to, co myślę, bo to dokładnie jest to, o czym myślę. Przytulałeś się z Szatanem! Czy może Szatan ciebie przytulał? – Dean zmarszczył brwi. – Co mu zrobiłeś?! – wymierzył pytanie w kierunku blondyna. – Przyznaj się! Mówiłem, że masz się do niego nie zbliżać!
Dean prawie rzucił się na Lucyfera, pięści zaciśnięte miał w gotowości i uniesione na odpowiednią wysokość, i dzieliło go od Rogatego zaledwie kilka cali, i uderzyłby go w ten parszywy, zakłamany pysk, gdyby nie Sam, który w ostatnim momencie powstrzymał swojego nabuzowanego emocjami brata. Lucyfer bez mrugnięcia okiem zrobił krok w tył, niewzruszony atakiem na swe życie, którego i tak się spodziewał, z kamiennym wyrazem twarzy obserwował otoczenie, a zwłaszcza Deana, ale Sam mógł przysiąc, że mężczyzna zmrużył lekko powieki. Na dosłownie ułamek sekundy małe zmarszczki pojawiły się wokół jego oczu.
Młodszy Winchester wodził wzrokiem po dwóch sylwetkach.
– Dobra, słuchajcie, szarpaniny nic nie dadzą. Dean. – Brunet uniósł wymownie brwi, a w odpowiedzi otrzymał posępne spojrzenie od niższego chłopaka. – Nic się tutaj nie stało i najlepiej będzie, jeśli o wszystkim zapomnimy.
Piegowaty łowca nie wydał się być tym krótkim argumentem przekonany; Sam musiał się bardziej postarać i sprzedać mu sensowniejsze wyjaśnienie całej tej chorej sytuacji, by uwierzył, że jest cały i zdrowy i nie ma zaczarowanego mózgu. Co jak co, Dean nie potrafił się zdobyć na zaufanie Diabłu – Diabłu! – nawet jeśli dowód jego niewinności podano by mu na tacy pod sam koniuszek nosa, i przez najbliższą wieczność nie pogodzi się z faktem, że pomiot Piekieł postanowił się nawrócić i zmienić strony. Może był uprzedzony? Może nie chciał widzieć dobra tam, gdzie nie spodziewał się go znaleźć? Może nie chciał dawać drugiej szansy osobie, bo nie wierzył, że ta osoba jest w stanie tę szansę wykorzystać? Może. Ale nic w świecie nie sprawi, że choć na chwilę zapomni o przeszłości upadłego archanioła, o jego planach zagłady ludzkości i o tym, ile cierpienia wyrządził Sammy'emu pod ziemią. I nic nie sprawi, że mu wybaczy, że choć spróbuje go zaakceptować, ponieważ Dean nie był głupcem; nie dał sobie wciskać kitu i uroczych bajeczek sączących się z wężowych ust Lucyfera o jego domniemanej słuszności w sporze sprzed mileniów. Dean, uparty jaki jest, będzie tkwił w swoim przekonaniu aż po grób.
– Sam, zrozum, nie co dzień widzisz swojego brata w objęciach Szatana i taki widok potrafi odcisnąć piętno na psychice. – Sam wywrócił oczami. – Nie jestem pewny, czy w ogóle chcę poznać odpowiedź, ale powiesz mi, dlaczego jego – wskazał Lucyfera mimo chodem – wstrętne łapska były owinięte wokół ciebie?
Sam czuł, że serce, które równomiernie biło w jego klatce piersiowej, roztrzaskuje się na tysiące malutkich kawałków, a każdy z tych ostrych kawałków wbija się w płuca, uniemożliwiając mu oddychanie. Czuł się tak bowiem, bo widział w spojrzeniu Deana zawód, taki sam jak we śnie, jak we śnie, który zapoczątkował całe przedstawienie i przyczynił się do tej dziwnej interakcji między nim a niebieskookim.
Czyżby znów zawiódł swego ukochanego brata? Czyżby po raz kolejny w serii niekończących się zawodów zrobił coś, co było sprzeczne z założeniami Deana, tak prostymi i oczywistymi? W sumie każdy normalny człowiek oczekiwałby od bruneta szczerej nienawiści wobec Rogatego, chęci mordu tudzież zemsty, bo, nie oszukujmy się, Lucyfer zniszczył, rozpieprzył wręcz jego życie. A on co? Parsknął, chociaż miał ochotę się z siebie śmiać, wyć w wniebogłosy, bo on – naiwna istotka – wcale nie odczuwał tych negatywnych emocji względem Porannej Gwiazdy, już nie, i próbował, chciał wierzyć, że dobro, choćby krztyna, istnieje w każdym. Nawet w pieprzonym Diable.
Nikt go nie zrozumie, bo on sam również tego nie rozumiał, nie mógł pojąć swojego irracjonalnego, sprzecznego z wszelkimi prawami zachowania.
– Tak wyszło – odpowiedział w końcu, gdyż nic innego nie przyszło mu na myśl, a musiał coś powiedzieć, nawet jeśli odpowiedź ta była równoznaczna z niczym.
– Tak wyszło? Nie no, trzymaj mnie, bo zwariuję. Sam, słyszysz się w ogóle?
Pytania te utwierdziły go w świadomości, że faktycznie nikt go nie zrozumie. A jego życiowa ostoja, jego wzór do naśladowania odkąd tylko pamiętał, jego bohater, jego Dean potępi, wyśmieje.
Nie znalazł w sobie odwagi na obciążenie Deana swymi problemami – koszmarami – mimo iż rozpierała go ochota wyzbycie się z siebie tego żalu, tych trujących wyrzutów sumienia, na usłyszenie "To nie jest twoja wina", choć wiedział bardzo dobrze, że to kłamstwo, że to jest jego zasrana wina. Lecz chciał usłyszeć, że może jednak nie. Część jego duszy potrzebowała wiedzy, że jest dla niego nadzieja na odkupienie, z kolei druga część – w tym momencie nie był przekonany, która z nich oddziaływała na niego skuteczniej – każdego dnia, w każdej minucie jego śmieciowego życia nieustannie przypominała, że dla kogoś takiego jak on nie ma nadziei, i nigdy nie powinno być. Bo uczynił naprawdę wiele złego, naprawdę, i nie powinno mu to być odpuszczone.
Że musi to po prostu odpokutować.
Tylko że Sammy miał już dość pokutowania. Nie wiedział, czy więcej zniesie.
– Ziemia do Sama? Słyszysz mnie? – spytał niecierpliwie Dean.
Dean.
On, mimo wszystkich cholernych przeciwności losu, który uświadczył ich jak mało kogo, zawsze w niego wierzył, nawet jeśli nie miał do tego żadnych podstaw, bo tyle razy zawiódł się na swoim małym, głupiutkim braciszku, ale trwał u jego boku, gdy przedzierali się przez najgorsze gówno, które zsyłało na nich fatum.
To wszystko było tak zagmatwane, tak trudne do pojęcia, i występowało tak mnóstwo wyjątków od reguły, że Sam, zagubiony we własnych rozmyślaniach, nie wiedział już, co należy myśleć.
– Ej, Sam, wszystko dobrze? – Tym razem do zniecierpliwienia dołączył niepokój albo i troska.
– Dean, nie wiem, dlaczego tak wyszło – przyznał szczerze. Głos bruneta był ochrypły, nabrzmiały od różnych emocji, które w tej chwili targały jego wypaczonym umysłem. – Naprawdę nie wiem. – Potarł skronie i kilka razy zbierał się, by coś powiedzieć, lecz, koniec końców, żaden dźwięk nie opuścił wąskich ust młodszego łowcy. – Nie oczekuję od ciebie, że to zrozumiesz. Nie musisz. Po prostu... wychodzi na to, że po prostu... tego potrzebowałem, okej? – trzy ostatnie wyrazy prawie wypluł, bo nie chciał, by przeszły mu one przez gardło. – A to, że akurat on się nawinął, to nic nie znaczy, serio.
Sam nie wiedział, czy teraz skłamał, czy wyznał prawdę, jednak zdawał sobie sprawę, że tę finałową część Dean chciał – a może powinien? – usłyszeć. Musiał utwierdzić Deana w przekonaniu, że Lucyfer nic dla niego nie znaczy. A czy tak było naprawdę? Nie wiedział.
– Mam nadzieję, że wiesz, że ja tak tego nie zostawię? – zapytał poważnie Dean i rzucił Samowi przeszywające spojrzenie, które miało zapewnić młodszego, że nie żartuje i przy najbliższej okazji znów sobie porozmawiają.
Wyższy Winchester pokiwał energicznie głową, ponieważ nie łudził się na inny obrót spraw, i wypuścił wstrzymywane powietrze. Popatrzył odruchowo na Lucyfera i w tym samym momencie poczuł na swej skórze jego dotyk, jego skórę, przypomniał sobie, jak blisko siebie i w jak intymnej pozycji się znajdowali. I Lucyfer nawet nie spróbował go skrzywdzić, nie, w najmniejszym stopniu, jedynie... jedynie co? Jedynie go pocieszał? Zapewniał, że wszystko się ułoży i będzie dobrze? Przypominał, że są dla siebie stworzeni i powinni trzymać się siebie? Tylko tym razem, w jego wypowiedzi nie było ani śladu podtekstu o ich przeznaczeniu, prośby o zgodę na opętanie. Lucyfer tego nie wymagał. Sam nie sądził, by archanioł tak wcześnie pogodził się z utratą swej łaski i zrezygnował z planów zdobycia go jako naczynia, dlatego w zachowaniu Diabła doszukiwał się czegoś jeszcze.
Czyżby Pan–I–Władca–Piekielnych–Czeluści okazywał wobec niego troskę? Tak sam z siebie, tknięty własnymi odczuciami i własną oceną sytuacji?
Dean zakaszlał ostentacyjnie i wtedy Sam zorientował się, że cały ten czas przyglądał się blondynowi o błękitnych oczach. A blondyn odwzajemniał intensywne spojrzenie.
– Idę teraz do mojego pokoju – zadeklarował niższy Winchester i powoli zaczął się cofać. – Tobie – kiwnął głową w kierunku Sama – radzę zrobić to samo. Rano ochłoniemy i na spokojnie to przedyskutujemy.
Sam nie miał zamiaru znów o tym dyskutować, a już zwłaszcza rano, zaraz po przebudzeniu. Tak, Dean się martwił, jednak zamartwianie się nie zobowiązywało go do nadmiernego opiekowania się nim, przesłuchiwania i, pożal się Boże, oczekiwania szczegółowej spowiedzi.
– Tylko wydaje mi się, że powiedziałem ci już wszystko, co chciałem – brunet odpowiedział na odchodne widząc Deana znikającego w mroku korytarza.
Dean zamruczał jedynie coś pod nosem, nie zważając na słowa swego brata.
Chwilę później zostali sami, młodszy Winchester i Lucyfer, w obszernej bibliotece pełnej regałów na książki, szaf i komód po brzegi wypełnionych najróżniejszymi tomiszczami, lekturami na temat dosłownie wszystkiego, co nadprzyrodzone. Lecz cała ta zbiornica wiedzy stała się na moment bezużyteczna, zapomniana. Albowiem teraz liczyli się tylko oni. Dwaj dorośli mężczyźni unikający swoich spojrzeń, stojący w niezręcznej ciszy.
– Więc, um... – zaczął Sam, lecz ograniczył się tylko do tych dwóch wyrazów.
– Mam nadzieję, że czujesz się lepiej – rzekł blondyn i stanął z Samem twarzą w twarz.
Niższy z nich położył obie dłonie, duże i niezbyt delikatne, na ramionach łowcy w pocieszającym geście i ścisnął lekko. Sam musiał przyznać, że faktycznie było to pocieszające, zwłaszcza bijące od skóry anioła ciepło, w którym chciał się zanurzyć. Po jego dotyku nigdy nie spodziewał się gorąca, oczekiwał przeszywającego kości i duszę chłodu, bo, jak sam archanioł przyznał, lubował się w ziąbie – oddechem potrafił oszronić szybę! – dlatego Sam szczerze się zdziwił, gdy przyjemny żar spowijał jego ciało. Nie tylko żar, ale także gęsia skórka.
– Tak, jest okej. Dzięki... chyba – dodał po zastanowieniu. – Trochę mi głupio, że musiałeś to widzieć. Zazwyczaj tak nie reaguję.
Lucyfer zmarszczył nos słysząc słowo "zazwyczaj", lecz tego nie skomentował i mocniej zacisnął dłonie na ramionach Sama. Dzieliła ich teraz niecała stopa; przedramiona anioła stykały się z klatką piersiową Winchestera na całej swej długości, i Sam odnalazł w sobie nieodpartą chęć ponownego zatopienia się w objęciach Diabła, ponownego kontaktu fizycznego z jego szyją i porośniętym zarostem policzkiem.
Otrząsnął się z tych myśli prawie natychmiastowo widząc, że Rogaty zmniejsza panującą między nimi odległość. Nie żeby tego nie chciał, ale gdy się okazało, że to, czego przed sekundą pragnął, może się spełnić, cały entuzjazm z niego niespodziewanie uleciał, a na jego miejsce wstąpił strach i zwątpienie i olśnienie.
Co on wyprawia?! O czym on myśli?!
Jednak nie wywinął się ze stanowczego uścisku dwóch dłoni, które przytrzymywały go w jednej pozycji, nie odtrącił dotyku Porannej Gwiazdy i to zdziwiło naszego bohatera jeszcze bardziej.
Archanioł długo wpatrywał się w zielonkawe oczy Sama, próbując doszukać się w nich odpowiedzi na niezadane pytanie, próbując znaleźć w nich prawdę. I w tym momencie łowca wiedział, po prostu wiedział, że nie zdoła nic ukryć przed swoim aniołem, absolutnie nic; mógł sobie próbować wcisnąć mu kit wymyślony na poczekaniu albo kłamstwo dopracowane do perfekcji, ale Lucyfer i tak poznałby prawdę.
– Sam. – Głos Lucyfera przerwał ciszę, lecz głos ten nie należał do prawdziwego Lucyfera, był to głos Nicka, który, chcąc nie chcąc, stał się jednością z Diabłem.
– Nie, nie musisz nic mówić – szepnął Sam po dłuższej chwili milczenia.
– Sam, nie masz się czego wstydzić, nie przede mną, a już zwłaszcza nie musisz się wstydzić tego, kim jesteś i jak reagujesz na poszczególne czynniki. Nie jesteś tylko częścią mnie; jesteś moją drugą połówką, jesteś czymś, co nadaje sens memu istnieniu i upewnia mnie w przekonaniu, że Ojciec dobrze wybrał. Nie musisz odczuwać wstydu, powiedziałbym nawet, że nie życzę sobie byś go w mojej obecności odczuwał. Zostałeś stworzony specjalnie, i tylko, dla mnie i mogę cię zapewnić, że jesteś idealny. Nie zapominaj o tym, Sam, jesteś idealny, nawet jeśli wmawiasz sobie przeróżne kłamstewka, zasługujesz na lepszy świat niż ten, w którym przyszło ci żyć. Jesteś lepszy niż reszta; jesteś wyjątkowy.
– Co...? – Winchester wciął się szybko w zdanie, jednak ucichnął zauważywszy ekspresję Lucyfera.
– Nie zadręczaj się przeszłością. Jesteśmy niczym w porównaniu do Boga, do jego majestatu, nie możemy zrobić nic, by zmienić to, co już było i nigdy nie powróci.
Słowa Jutrzenki wydawały się takie szczere i prawdziwe, wypowiadane nie z powodu litości tylko ze współczucia, z głębi duszy. Sam zorientował się, że chciał ich słuchać i chciał w nie wierzyć.
Blondyn rozluźnił uścisk i pozwolił swym palcom powoli eksplorować ręce Sama, jego ramiona i przedramiona, ani na sekundę nie przerywając kontaktu wzrokowego. Smukłe palce niespiesznie zjeżdżały po delikatnej skórze pokrytej sterczącymi włoskami, pozostawiając za sobą piekące ślady, których Winchester starał się wyzbyć ze świadomości. Najwyraźniej oboje czerpali z tego przyjemność, bo Sam zamknął oczy, przez co nie zauważył uśmiechu Lucyfera, który znalazł sposób na wkradnięcie się na jego twarz. Gdy w końcu dotarł do dłoni łowcy, po chwili zawahania, oddalił się nieznacznie. Brunet wyciągnął przed siebie dłonie pragnąc zatrzymać intensywne uczucie towarzyszące wędrówce palców anioła po jego ciele, czym zaskoczył sam siebie. Upadły archanioł przymknął powieki i pozwolił, by uśmiech wykrzywiający jego usta pogłębił się.
– Dziękuję – powiedział Sam prawie tak cicho, że niebieskooki nie był w stu procentach pewien, czy dobrze usłyszał.
– Nie musisz mi dziękować. Za nic. Stwierdziłem jedynie fakty, których ty starasz się nie zauważać.
Winchester, nie będąc w stanie wytrzymać więcej – więcej słów, więcej gestów, więcej emocji? – uniósł kącik warg, szepnął ciche "Dobranoc" i czym prędzej uciekł z biblioteki do swojego pokoju, by móc to przeanalizować, przemyśleć, nie chcąc zrobić czegoś głupiego, czego później mógłby żałować. Walnął się bezradnie na łóżko i z całych sił zacisnął oczy.
Fala myśli zalała jego umysł niczym masywny potok, potok nowych odczuć, nowego czegoś, czego nie potrafił jasno określić, jednak wiedział, że wszystko to miało związek z jedną osobą, z Lucyferem, który przyciągał ku sobie Sama, który fascynował go coraz bardziej. Te wyznania, te drobne gesty – choć może nie tak drobne, zważywszy na to, że odnosiło się to do Szatana – wszystko to stawiało anioła w nowym świetle. A co jeśli nie taki Diabeł straszny, jak go malują – dosłownie?
Niepokoił łowcę fakt, że zaczął pałać do Porannej Gwiazdy, swego rodzaju, sympatią i przestał dostrzegać w nim jedynie wroga a kogoś na kształt protektora, opiekuna. Myślał o tym, czy porzucić wykreowany za młodu wizerunek Diabła jako życiowego ciemiężyciela, jako króla Piekieł, wodzącego na pokuszenie węża, i czy nie zastąpić go obrazem Lucyfera, upadłego anioła walczącego o swoje za wszelką cenę, najjaśniejszą, najpiękniejszą istotę stworzoną przez Boga. Nie spodobałoby się to Deanowi, oj nie spodobałoby.
Sam nie potrafił zasnąć jeszcze długo, długo. A po półtorej godziny zaczął powątpiewać, że w ogóle zaśnie.

~*~

Z racji tego, iż anioły nie potrzebowały czegoś tak człowieczego jak sen, w budynku okupowanym przez Bartłomieja i jego popleczników życie toczyło się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez przerwy. Skrzydlate postaci non stop śledziły Metatrona, ba, nawet Gadreela, by być na bieżąco z planami i zamiarami Skryby.
Skryba ukrywał się dość skutecznie – bowiem Niebo otwarte było tylko dla osób, których sobie potężny Serafin wybrał – dlatego armia Bartłomieja nie posiadała imponująco wielkiej liczby informacji na temat nowego Boga. Nie zadowalał Bartłomieja taki stan rzeczy. Niepokoił wręcz, ponieważ wiedział o zmowie Metatrona z Castielem, o małym spisku przeciwko jego osobie, o decyzji o usunięciu go z pola bitwy. Na ich nieszczęście, Bartłomiej nie należał do aniołów, które łatwo się poddawały i nie były gotowe do podejmowania drastycznych środków, by osiągnąć swój cel i utrzymać się przy życia za wszelką cenę.
Malachiasz uważał się za sprytnego, niestety taki nie był. Nietrudno odszukać kogoś, kto za swoimi działaniami zostawia widoczne ślady, i właśnie do takich osób zaliczał się szalony anioł; gdy zapytywał różnych ludzi o Winchesterów, gdy starał się zdobyć wiadomości na temat ich i Castiela, nie kłopotał się z zatarciem za swymi poszukiwaniami poszlak. W ten sposób Bartłomiej dowiedział się, że Malachiasz ma chrapkę na łowców i towarzyszącego im skrzydlatego.
Dlatego w jego głowie pojawiła się myśl; a jeśli zawrze sojusz z tym przygłupem i dzięki jego informacjom – jeśli jakieś zdobył, oczywiście – razem dotrą do Castiela? Bo gdy dotrą do Castiela, do Metatrona pozostanie im niedaleka droga, z czego Bartłomiej bardzo by się ucieszył.
– Wiecie z jakiego powodu was tu wezwałem? – zapytał Bartłomiej i popatrzył poważnie na pięciu aniołów stojących w jego biurze. Gdy nie otrzymał odpowiedzi, przemówił. – Udacie się na spotkanie z Malachiaszem i jego... – zamilkł szukając odpowiedniego określenia – spółką. Potrzebujemy danych i możliwym jest, że on takie posiada. Powiadomię was, kiedy spotkanie się odbędzie, a wtedy wy przekonacie tego półgłówka, że proponuję pokój. – Dał im czas do przyswojenia tej wiadomości i w ciszy obserwował. – Możecie odejść.
Aniołowie wyszli z biura bez słowa, nie podważając autorytetu swego przełożonego.
Bartłomiej uśmiechnął się zawadiacko, zadowolony ze swojego geniuszu.