Zbyt wiele tracimy wskutek tego,
że przedwcześnie uznajemy coś za stracone.
że przedwcześnie uznajemy coś za stracone.
Niebieski, poobijany Ford niepostrzeżenie podążał śladami Imapli Winchesterów, wtapiając się w tłum wielu warkoczących pojazdów. Aniołom okupującym tego starego rzęcha najwyraźniej było to na rękę; im więcej samochodów na jezdni, tym mniejsza szansa, że zostaną odkryci. A na to pozwolić nie mogli.
Lider skrzydlatych wyraził się jasno; jeśli zgubią trop Castiela, bądź narażą się na wykrycie, lepiej niech nie wracają, dla ich własnego dobra.
Nieszczęśnicy pozbawieni swych łask automatycznie przechodzili na pozycje zwiadowcze, nie byli nawet pytani, czy się zgadzają na pełnienie takiej roli. Żołnierze, którzy stracili to coś, co czyniło ich prawowitymi aniołami, od razu stawali się szpiegami, informatorami mającymi na celu zinfiltrowanie społeczeństwa bez obawy, że ktoś zdemaskuje ich tożsamość.
Szpiedzy Malachiasza mieli za zadanie poznać kryjówkę Casa – również i Winchesterów – i dostarczyć dane lokalizacji swojemu zwierzchnikowi. Dlatego siedzieli upchani w samochodziku nie pierwszej młodości, nawet na sekundę nie spuszczając ze wzroku czarnego Chevroleta, i kierowali się w nieznane.
Po kilkunastu minutach zauważyli, że Impala skręca, więc, zachowując odpowiedni dystans, także zjechali w zjazd i zaparkowali pomiędzy innymi automobilami nie chcąc rzucać się w oczy. Z błyszczącego wozu wysiadł Sam Winchester, kolejny był jego brat, następnie Castiel, a na końcu nikomu nieznany mężczyzna.
Anioły obserwowały, jak wszyscy czterej ruszyli w stronę starego, zaniedbanego budynku i kilka sekund później zniknęli za drzwiami.
Czyli to tutaj znajdowała się ich kryjówka. Jeden ze zwiadowców czym prędzej zatelefonował do swego przełożonego, by wyjawić mu szczegóły pobytu z pozoru nieuchwytnych łowców.
~*~
– Co teraz? – spytał na wejściu starszy z braci.
Torby wypełnione bronią i innym łowieckim sprzętem wylądowały na stole, przy którym następnie mężczyźni usiedli. Lucyfer trzymał się z dala od pozostałych, nie zabierał głosu, nie wtrącał się. Ta człowiecza wersja Diabła przypadła Deanowi do gustu, z kolei Sama powoli zaczęła niepokoić.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Cas.
– Nie, stary, na serio pytam, co teraz? Nie możemy przecież tak tego zostawić.
– Masz rację, Dean, nie możemy. Metatron, prędzej czy później, dowie się o całym zdarzeniu i będzie chciał mnie dorwać.
Ta denerwująca cisza, która ostatnimi czasy nie ustępowała ich na krok, ponownie zagościła w głównym pokoju bunkra, otuliła każdego z mężczyzn pozwalając zatopić się we własnych myślach.
Zdawało się, że każdy z nich zrozumiał niewypowiedziane przez Castiela słowa. Każdy odkrył ukryty w jego wypowiedzi sens. Anioł nie mógł tu zostać, był ścigany przez liczne, wrogie jednostki, a tym samym narażał życie Winchesterów, a naprawdę, naprawdę nie chciał do tego dopuścić.
Dean niespiesznie przetarł dłonią oczy, delikatnie masując pulsujące skronie, ostatni raz obrzucił wzrokiem twarz Casa wykrzywioną w grymasie zmartwienia – aczkolwiek czarnowłosy starał się nie okazywać zbędnych emocji – i głośno westchnął. Następnie wstał od ogromnego stołu, po czym zniknął za rogiem, kręcąc głową mamrotał pod nosem tylko sobie znane wyrazy.
Cas odprowadził Deana spojrzeniem. Zamrugał kilkakrotnie i ruszył śladami niższego łowcy.
Sam siedział z rękoma założonymi na piersi. Cała sytuacja oczywiście musiała się skomplikować, bo co by to było, gdyby choć jedna rzecz poszła po myśli Winchesterów, zgodnie z planem. Castiel musiał odejść. Lecz nie chciał tego robić, nie chciał ich opuszczać. Nie chciał odchodzić od swojej małej, dysfunkcyjnej rodzinki, która z biegiem czasu stała się dla niego wszystkim.
– Castiel zdaje sobie sprawę, że jego obecność tutaj sprowadzi na was niebezpieczeństwo – wtrącił po cichu Lucyfer, stwierdzając ten fakt chyba dla własnej świadomości. – A jednak nie chce opuścić tego miejsca, nie chce zostawić za plecami twojego brata. Ależ z niego specyficzna istota – przyznał zerkając na lewy profil zielonookiego.
Winchester popatrzył na blondyna w zdziwieniu. Nie spodziewał się takich refleksji ze strony Diabła. Owszem, posiadały one sens, jednakże dziwnie było je usłyszeć z ust Lucyfera.
– Cas jest wyjątkowy – odparł, mimo że nie widział co wypada w takim momencie odpowiedzieć.
~*~
Lucyfer przewrócił się na prawy bok i odetchnął głębiej. Przetrwał w tej pozycji długie sześć sekund, a następnie odwrócił się na plecy. Plecy, które pokryte były głębokimi ranami po wypalonych skrzydłach. Syknął cicho i ponownie opadł na prawy bok. Zatracił się w ciemności wypełniającej jego pokój.
Za czasów, gdy był aniołem, posiadał wysoki próg odporności na ból, potrafił znieść naprawdę wiele. Ale teraz? Teraz cierpienia fizycznego przysporzył mu byle sen na niewygodnej kanapie. A czując, gdy materiał koszul bądź koszulek ocierał się o podrażnioną skórę, zaciskał mocno zęby, by nie wydać z siebie złamanych jęków.
Ukrywał to przed mieszkańcami bunkra – którzy i tak pozostawali obojętni na stan jego zdrowia – nie chcąc upokarzać się jeszcze bardziej, nie mając ochoty na uświadamianie im, jak nisko się stoczył. Ponieważ upadek kogoś, kto niegdyś był usytuowany tak wysoko, kto uchodził za czyste piękno i siłę, potrafił odcisnąć piętno nie do zlekceważenia. Lucyfer wiedział, że stał się niczym. Kiedyś miał wszystko, a w tym momencie nie miał nic prócz wielkiej wyrwy w duszy pochłaniającej resztki nadziei i pozytywnych uczuć. Tylko to mu zostało, rozpacz i użalanie się nad sobą, co robił niechętnie, bo wiedział, wiedział bardzo dobrze, że roztrząsanie ran niczego nie przyniesie. Jedynie pogłębi apatię, pogłębi zniechęcenie do otaczającego go świata.
Lecz jak mógł porzucić coś, co stało się sensem jego istnienia? Nie posiadał absolutnie nic, miliony lat temu pozostawiono go samego sobie, by mógł brodzić we wstręcie do ludzkości, a teraz, gdy stał się jedną z kreatur, do których czuł obrzydzenie, brodził we wstręcie do siebie.
A najgorsze było to, że pamiętał dawne czasy. Pamiętał dni swej świetności i chwały, jako najcudniejszy z aniołów, pamiętał radość, pamiętał czym było szczęście. I towarzyszyła mu beznadziejna świadomość, że to już nie powróci. Że jest bezsilny w porównaniu do woli Wszech Ojca, że jedyne, co może zrobić, to zaakceptować nałożony na niego los.
Dwie sprzeczności toczyły walkę w umyśle Porannej Gwiazdy.
Jedna przypominała, że stał się czymś, czym zawsze gardził, że przemienił się w śmiecia, że nie zasługiwał na niczyją łaskę i litość, że powinien zniknąć, bo nie zasługuje nawet na życie pośród stworzeń Boga. Uważał się za gorszego, gdy, tak naprawdę, zasługiwał na coś więcej, zasługiwał na o wiele więcej niż mu ofiarowano. Powinien upominać się o należny mu szacunek, powinien dążyć do zwalczenia niesprawiedliwości.
Z kolei druga przywodziła na myśl o jego nieistotności w porównaniu do Stworzyciela. Nie mógł nic zrobić w związku z niedolą, która na niego spadła. Zmienił się w malutką część galaktyki, tak nic nie znaczącą, że pozostało mu przyjęcie do wiadomości, że poległ, że przegrał tę walkę i jest w sytuacji bez wyjścia. Że zostało mu tylko pogodzenie się z zesłanym na jego osobę fatum.
Uczucie, które się w nim osiedliło, do najprzyjemniejszych nie należało; przekonanie o własnej bezwartościowości. Bo za takiego się właśnie uważał, i żaden z otaczających go mężczyzn nawet się nie kłopotał, by wyprowadzić go z błędu.
Otworzył oczy. Wciąż znajdował się w swoim pokoju, lecz tym razem wydał się on znacznie mniejszy, dławiąco mały wręcz. Ściany były zbyt blisko, zbyt przytłaczające, a powietrze jakby się przerzedziło, wyparowało. Czując, że nie może złapać swobodnego tchu, odkrył się kołdrą, a gdy i to nie pomogło, postanowił wyjść z sypialni, przejść się gdziekolwiek, gdzie mógłby odetchnąć pełną piersią.
Jego bose stopy dotknęły posadzki, od której bił ziąb – już sam chłód opanował kłębiące się w nim gorąco. Wstał z łóżka, a twarz wykrzywiła się mu w grymasie, gdy usłyszał głośne skrzypnięcie sprężyn.
Spodnie miał przydługie, podobnie było z podkoszulkiem, na co szczególnej uwagi nie zwracał. Wciąż czując dyskomfort związany z noszeniem ubrań i ludzkiego ciała, podszedł do drzwi i powoli nacisnął mosiężną klamkę, po czym przestąpił próg.
Nie spodziewał się ujrzeć bladego światła zalewającego koniec korytarza. Był pewien, że wszyscy w bunkrze już dawno zapadli w sen, ale nie zraził się i podążył w kierunku światełka.
Kroki Lucyfera rozpływały się w ciszy, a droga wydawała się nieskończenie długa. Gdy w końcu dotarł do celu, jego oczom ukazała się lampka stojąca na bibliotecznym stole, która oświetlała niewielką część pomieszczenia. Oświetlała fotel i siedzącego w nim Sama. A raczej śpiącego Sama, jak zdołał zauważyć anioł.
Na kolanach bruneta spoczywała otwarta książka. Natomiast sam brunet praktycznie leżał na wysokim oparciu fotela, z lekko rozwartymi ustami oddychał spokojnie. Najwidoczniej zasnął podczas czytania, które przeciągnęło się do późnych godzin nocnych.
Blondyn założył ręce na piersi i spojrzał na Sama w zadumie. Towarzyszyło mu dziwne wrażenie, jakby niedozwolonym było patrzenie na Winchestera, jakby nie miał do tego prawa. Jakby nie patrząc, miał do tego święte prawo.
Po chwili niepewności podszedł do łowcy, najciszej jak potrafił, nie chcąc zakłócać jego odpoczynku. Ostatnimi czasy Sam wyglądał na człowieka niezażywającego odpowiedniej ilości snu, dlatego nawet krótkie momenty, podczas których mógł zregenerować siły witalne, były czymś wskazanym.
Lucyfer ostrożnie pochwycił książkę do rąk, zamknął ją i odstawił na stolik. Gdy tak stał nad łowcą, gdy znajdował się naprawdę blisko niego, czuł spokój. Nieprzyjemne myśli opuściły jego umysł, a na ich miejsce napłynęły nowe – kojące.
Uznał to za normalne, bądź co bądź byli dla siebie stworzeni, i może kryło się to tylko w podświadomości archanioła, lecz on faktycznie czuł się lepiej będąc przy swoim wybranym naczyniu. Czuł, że Sam jest jego wszystkim, że jest jego całym światem, jest jego drugą połówką. I sama jej obecność ujarzmiała wszelki niepokój, trwogę i obawy.
Zastanawiał się długo. Gdy w końcu podjął decyzję, wcale jej nie żałował. Wystawił przed siebie dłoń i, niczym muśnięcie skrzydłem motyla, dotknął dłoni Sama, najdelikatniej jak potrafił, obawiając się, że może go obudzić, spłoszyć.
Wydało się to właściwe. Niespotykane ciepło rozlało się po wnętrznościach Lucyfera, który zatracony w tej krótkiej chwili nawet nie zauważył, że uśmiech przykleił się do jego warg. Chciał, by moment ten trwał i trwał.
Skóra Sama przypominała najbardziej aksamitny jedwab pod opuszkami jego palców.
Blondyn pochylił głowę. Łowca również. Nagle wyższy z mężczyzn zaczął się trząść. Lucyfer szybko zabrał swoją dłoń z dłoni Sama, i przez ułamek sekundy wydawało mu się, że go zniszczył, że zepsuł samym dotykiem. W jego głowie zakorzeniła się myśl, że dewastuje wszystko, bezwiednie, że przynosi jedynie chaos i zniszczenie.
Zmarszczki pokryły czoło Winchestera, który unosił co chwila brwi, zaciskał i rozluźniał szczękę. Oddech bruneta przyspieszył, a z gardła dało się słychać ciche odgłosy.
Zaalarmowany Lucyfer nie wiedział, co miał teraz zrobić. A musiał coś zrobić, bo nie mógł dopuścić, by Sam cierpiał.
~*~
Sam siedział w, jak zakładał, jakimś pokoju pogrążonym w mroku. Otaczała go kompletna ciemność, nic poza tym. Nie posiadał żadnych wskazówek, gdzie jest, skąd się tu wziął i dlaczego tu jest.
Obracał się wokół własnej osi, lecz na darmo, mrok bowiem był nieprzenikniony. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, a gęsia skórka pokryła całe ciało, gdy zrozumiał, że ktoś lub coś go obserwuje. Wiedział – czuł – że miał towarzystwo.
– Sam...
Usłyszał wyraźny syk, który rozpływał się w ciszy i otaczał go z każdej strony. Gdy w końcu ucichł, Sam przełknął ślinę.
– Sammy – czyjś głos po raz kolejny rozbrzmiał w ciemnym pomieszczeniu. Winchester natychmiast odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, lecz napotkał jedynie czerń. – Witaj Sam. Dawno się nie widzieliśmy.
Łowca zmarszczył brwi. Poznawał ten głos.
– Lucyfer? – spytał zdziwiony. Brunet rozglądał się nieprzerwanie, ale nic nie widział, nawet jego twarzy, która wydawała się być niezmiernie blisko.
– Sam, tęskniłem za tobą.
Zielonooki zerknął w lewo.
Pudło.
– Przecież widujemy się codziennie – odparł skonsternowany. Jakiś szelest na prawo, lecz i tam nikogo nie zobaczył.
– Dawno nie rozmawialiśmy. Już myślałem, że o mnie zapomniałeś, że mnie nie chcesz.
– O czym ty mówisz? Lucyfer, gdzie jesteś?
Ledwo słyszalny chichot zawtórował jego słowom. Żołądek Winchestera zacisnął się nieprzyjemnie.
– Mały Sammy, taki naiwny... Chodź do mnie, Sam. Chodź. – Głos Lucyfera wypełniał pomieszczenie. Był on cichy, jakby kuszący. – Chodź, pragnę cię nagannie – prawie zaśpiewał. – Dam ci to, co chcesz. Mam wszystko. Dam ci życie wieczne. Będziemy mogli je spędzić razem. W płomieniach. Tam, gdzie nasze miejsce. Tam, gdzie twoje miejsce. Będziesz tam cierpiał sam, całkiem sam. A ja ci nie pomogę. To właśnie przede mną będziesz pragnął uciec ze wszystkich sił.
Sam wytrzeszczył oczy. Nie, nie, nie, nie, to nie mogła być prawda! Już dawno pozbył się halucynacji, Cas zabrał je na zawsze! To się nie działo naprawdę, nie mogło!
– To tylko sen – rzekł opanowany, mimo że targał nim strach. – Zaraz się obudzę, a ty znikniesz.
– Ja nigdy nie zniknę, koleżko z celi. Jestem tutaj. – Łowca poczuł przeraźliwy chłód roznoszący się po klatce piersiowej.
Odruchowo odskoczył do tyłu, a gdy jego plecy napotkały ścianę, przeklął pod nosem.
– Jestem potworem, Sam, wiesz o tym. I ty nim jesteś. I to też wiesz. – Lucyfer wyjaśnił i zaśmiał się szyderczo. Jakby opowiadał coś oczywistego. Jego głos dobiegał z różnych części pomieszczenia jednoczeście. – Jestem stalowym aniołem nieszczęść i cierpienia, smutku i rozpaczy. Jestem maszyną stworzoną do niesienia zagłady. A ty, jak nikt inny, pasujesz do mnie. – Sam próbował uciec, lecz nie mógł się ruszyć, nie mógł nic zrobić. – Razem możemy rządzić światem, możemy unicestwić wszystkie te kreatury, które nie zasługują na naszą litość. Możemy pływać we krwi śmiertelników, we krwi niewinnych, pod naszymi stopami mogą pękać kości i czaszki dzieci. Wiem że tego właśnie pragniesz.
– Zamknij się. Stul parszywy pysk! – wrzasnął Sam. Diabeł zacmokał zawiedziony.
– Dlaczego się tego wypierasz? Przecież oboje znamy prawdę, nie musisz kłamać, nie musisz zgrywać bohatera, którym i tak nigdy nie byłeś.
Mimo że Sam go nie widział, słyszał, był przekonany, że Lucyfer się uśmiecha.
– Przestań!
– Prawda boli. Ale to nie tak, że tego nie wiedziałeś – parsknął. – Wszyscy to wiedzą. Nigdy nie byłeś tym dobrym, to nie tobie była pisana chwała. – Zapadła cisza. Cisza wolna od krzywdzących słów. Niestety, nie na długo. – Choć spójrz na to z innej perspektywy, ja też nie jestem dobry, a znają mnie na całym świecie.
– Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni, nie ma cię tutaj...
– Jestem wytworem twojej wyobraźni, powiadasz? – W pomieszczeniu zaświeciło się blade, mdłe światło. Sam zmrużył oczy i odszukał wzrokiem postać mężczyzny, który w tym momencie stukał palcem wskazującym po swojej dolnej wardze. – Czyli moje słowa to twoje myśli? Czyli wypowiadam to, czym się zadręczasz od wielu lat, bo chcesz to w końcu od kogoś usłyszeć?
– Milcz. Proszę, przestań.
– Dean tego nie powie, ale ty bardzo dobrze wiesz, że myśli o tobie w najgorszy sposób, że obwinia cię o śmierć waszej matki, o to, co robił John. Gdybyś się nigdy nie urodził, Mary nie wstałaby z łóżka, nie podeszłaby do twojej kołyski, przy której Azazel nie zarżnąłby jej jak zwierzęcia.
– Nie mów tak o niej! Przestań! – W oczach Sama zaczęły formować się piekące łzy. Nie chciał tego słuchać. Zrobiło mu się niedobrze od poczucia winy, które na niego spadło.
– Podobny los spotkał piękną Jessice. Biedna dziewczyna, mogła mieć świetlaną przyszłość, dobrze płatną pracę i kochającą rodzinę. Szkoda tylko, że poznała ciebie. Mordercę.
– Nie jestem mordercą... Nigdy tego nie chciałem.
Lucyfer popatrzył na Sama z litością.
– Oczywiście, że nie chciałeś. – Winchester podniósł głowę i przeniósł wzrok na twarz archanioła. – Sam, wiem, że tego nie chciałeś – jego głos był łagodny, kojący, wypełniony czymś na kształt współczucia – co nie zmienia faktu, że się do tego przyczyniłeś. Zdajesz sobie sprawę, ile osób przez ciebie zginęło? I jedyną rzeczą, która przytrzymuje cię przy zdrowych zmysłach to przeświadczenie, że teraz ratujesz ludzi. Że ratujesz ich marne egzystencje przed potworami. Cóż, jak na razie, największym i najstraszniejszym potworem tutaj jesteś ty. – Upadły anioł wystawił przed siebie palec i wskazał nim Sama.
– Nie jesteś prawdziwy – warknął brunet byleby przerwać ciszę. – Nic z tego co mówisz nie jest prawdziwe.
– Sammy, ale ja jestem tobą. – W tej chwili Sam nie słyszał już głosu Lucyfera, ale swój własny. – Gdybyśmy się nie urodzili, nie zginęlibyśmy. Dean nie musiałby za nas sprzedawać swojej duszy i nigdy by nie poszedł do Piekła. Castiel by go nigdy stamtąd nie wyciągnął, a cała walka aniołów nie miałaby miejsca. Lucyfer nie powstałby z podziemi, a apokalipsa by się nie odbyła. Anioły nie musiałyby powstać przeciwko sobie, Rafał nie otworzyłby Czyśćca, z którego Cas nie wchłonąłby lewiatanów. – Sam–Lucyfer przerwał. Tym razem zmienił swe oblicze na osobę, której prawdziwy Sam nie chciał tutaj widzieć. Stał się Deanem. – Gdyby nie te pieprzone potwory, nie musiałbym iść do Czyśćca – warknął z wyrzutem. – Nie poznałbym Benny'ego, który był moim bratem częściej niż ty. Musiałem zabić swojego najlepszego przyjaciela, dla ciebie. Wszystko poświęciłem dla ciebie, a ty, ty ze wszystkich ludzi mnie nie szukałeś, nie próbowałeś mnie uratować. Znowu uciekłeś, jak tchórz. Najpierw do Stanford, a potem do tej demonicznej suki. Gdyby nie ty, nie byłoby proroka, Kevin nie tłumaczyłby tych głupich tabliczek. Nie znaleźlibyśmy Metatrona, który nie użyłby zaklęcia do zamknięcia Nieba.
– Dość. Proszę, dość. – Łzy, które zbierały się pod powiekami Sama już dawno zaczęły swobodnie płynąć po jego policzkach.
Następnie halucynacje przemieniły się w Kevina.
– Nigdy bym nie zginął, gdybyś nie musiał udawać heroicznego wybawcy. Gdybyś tylko pogodził się z faktem, że nie dasz rady, że nie podołasz temu zadaniu, nie musiałbyś wykonywać tych trzech prób, a ja nadal bym żył. Zdałbym na studia, przyniósłbym szczęście mojej rodzinie, mojej matce, czego tobie nie udało się zrobić.
– Kevin, przepraszam, nie chciałem! – krzyknął na swoją obronę. Wiedział, że prorok i tak go nie usłyszy, lecz musiał mu to powiedzieć.
Ujrzał jeszcze wiele innych osób. Cas, Bobby, Ash, Rufus, Baltazar, Ellen i Jo, Mary i John, Adam, Sarah, Jessica, Frank, nawet Gabriel. Nie odzywali się, tylko patrzyli na niego z wyrzutem i wielkim żalem. Niewypowiedziane słowa rozbrzmiewały w głowie Sama: to twoja wina.
– Widzisz. – Znajomi zniknęli i na powrót pojawił się Lucyfer. – Wszystko, co się wydarzyło, wydarzyło się z twojej winy.
– Nie chciałem, nie chciałem, wybaczcie, nie chciałem... – powtarzał niczym mantrę.
– Nie musisz przepraszać, oni i tak nie żyją. Z twojego powodu, zabiłeś ich.
– Nie!
– Teraz musisz zapłacić za krew na twoich dłoniach. Będziesz się smażył w Piekle, u mego boku, odpowiesz za swoje haniebne czyny – zarechotał.
Nagle ogień spowił ciało Lucyfera, który powoli zaczął się zbliżać w jego kierunku. Wystawił przed siebie dłoń i dotknął policzka Sama. Płomienie przeszły na skórę łowcy, na ubrania i włosy, otaczały go z każdej strony. Zgasło światło, pokój znów pogrążył się w ciemności. Upadły anioł zrobił krok w tył, powoli oddalał się od palącego się Sama.
– Tlij się, mój miły. Pal się, pal. Będę na ciebie czekał, ja mam czas.
Lucyfer szeptał, aż w końcu zniknął w mroku, zostawiając łowcę samemu sobie, całego w płomieniach i z zaciśniętym gardłem, z którego nie mógł dobyć się żaden krzyk.
– Spalam bez wytchnienia, więc spalę i ciebie. Doszczętnie. Nie będziesz miał już nic, tylko cierpienie i żal. Będziesz cierpiał sam. Całkiem sam. Sam! – wrzasnął i zaśmiał się maniakalnie.
– Sam, wstań... Sam!
Sam obudził się z sercem dudniącym w piersi niczym młot. Przez chwilę jego puls był jedyną rzeczą, którą słyszał, ale po kilku głębszych wdechach opanował swój organizm. O mało co nie krzyknął, gdy podniósł głowę i zobaczył przed sobą Lucyfera.
– Z–zostaw mnie... nie zbliżaj się, o–odejdź... nie jesteś p–p–prawdziwy, jesteś w Piekle... – mamrotał chaotycznie, unikając wzroku blondyna. Ekspresja anioła wskazywała na całkowity brak zrozumienia. – To był tylko sen, tylko sen – powtarzał w kółko.
– Sam. Co się stało? – zapytał cicho archanioł. Chciał dotknąć ramienia łowcy, jako iż ludzie często robili tak, gdy chcieli kogoś pocieszyć, lecz napotkał opór. Sam szybko uniósł obie dłonie w geście obronnym i brutalnie odtrącił dłoń Diabła.
– Nie dotykaj mnie! Odejdź, zostaw! Nie zbliżaj się, psychopato! Smażysz się w Piekle, ciebie tutaj nie ma! Nie ma...
Słowa te, niczym ostre kawałeczki szkła, wbijały się w podświadomość Lucyfera. Oto bowiem były prawdziwe myśli Sama na jego temat, właśnie tak łowca go postrzegał, jako swego oprawcę. Czyżby mężczyzna nie wierzył, że prawdziwy Lucyfer nie zdobyłby się na skrzywdzenie go?
Blondyn zacisnął usta w cienką linię.
Winchester siedział teraz na podłodze, rękoma obejmował kolana i kiwał się, to w przód, to w tył, zawzięcie powtarzając "nieprawdziwy", chcąc w to uwierzyć, chcąc być pewnym, że Szatan faktycznie jest w Piekle i już nigdy nie będzie musiał stawić mu czoła, że nie będzie musiał słuchać jego krzywdzących sentencji.
Bał się, cholernie się bał, ponieważ Lucyfer we śnie zapewnił, że po przebudzeniu będzie przy nim. I, tak, był tuż obok, nie kłamał. Już nie wiedział, gdzie był, czy nadal tkwił w Klatce, czy przez ostatni miesiąc miał styczność z halucynacjami, czy może wciąż siedział w szpitalu psychiatrycznym a wszystko wokół było jedynie wytworem jego wyobraźni.
Zaciskał mocno dłonie, aż zbielały mu kłykcie, aż paznokcie wbijały mu się w skórę. Ból sprowadzał go na ziemie, do rzeczywistości, wyrywał z mrocznych odmętów umysłu. Obawiał się, że gdy otworzy powieki, które uparcie zamykał, ujrzy Lucyfera uśmiechającego się z wyższością, przekonanego, że dopiął swego i go zniszczył.
Spod powiek zaczęły spływać łzy.
Łamało to serce Porannej Gwiazdy.
– Hej, Sam – odezwał się cicho, z całych sił próbując nie wystraszyć zielonookiego. Odpowiedział mu szybki, urywany oddech, zbyt płytki, zbyt nikły. – Sam, spokojnie.
Wiedział, że jego pocieszenia były daremne. Czuł się bezużyteczny nie mogąc zaprzestać atakowi paniki, którym targany był Sam.
Z ust człowieka wydostał się zduszony, siłą woli powstrzymywany szloch. Nie był to żaden wyraz, nic na kształt prośby o pomoc, tylko złamany dźwięk cierpiącej osoby.
– Powiedz mi co się stało – rozkazał, lecz głos jego był łagodny, był delikatnym szeptem w porównaniu do oziębłego głosu ze snu.
Sam szybko, chaotycznie wdychał powietrze, zapominając o wydychaniu, gdy spojrzał na mężczyznę klęczącego obok niego. Zielone oczy były przekrwione, pełne niewylanych łez, które przestały toczyć się po zarumienionej twarzy.
– Powiedz co widziałeś – ponowił pytanie.
Stracił nadzieję na odpowiedź, ponieważ widział, w jakim stanie znajdował się Sam, był kłębkiem nerwów, był w rozsypce. Czegokolwiek był świadkiem, musiało to na wpłynąć na jego psychikę i chwilowy światopogląd.
– Ciebie. – Usłyszał pomiędzy próbami zaczerpnięcia powietrza, i wcale mu się ta odpowiedź nie spodobała.
Płuca Sama płonęły żywym ogniem, nie mógł nabrać tchu, a kurczowo zacieśniające się gardło odcinało dostęp do tlenu.
– Chcesz o tym opowiedzieć?
Winchester nerwowo pokręcił głową, dając mu do zrozumienia, że nie chce rozpamiętywać swoich koszmarów. Rozluźnił uścisk, czując że z powodu niedostatku krwi zaczynają mu drętwieć dłonie i położył je na kolanach. Brał głębsze wdechy, gdy głowa zdawała mu się lżejsza, lecz wciąż nie otwierał oczu.
– Dobrze więc. Będziesz miał coś przeciwko, jeśli tu z tobą posiedzę? – zapytał. Bo Lucyfer naprawdę nie wyobrażał sobie, że mógłby go teraz opuścić.
– Nie zbliżaj się do mnie. Mam już dość. Mam już dość twoich słów. Ciągle kłamiesz i kłamiesz, mieszasz mi w głowie – wykrztusił i odwrócił się od Szatana.
– Nie rozumiem o czym mówisz. Nigdy bym się do czegoś takiego nie posunął, Sam, proszę...
Sam wzruszył ramionami. Dotarło do niego, że to był jedynie sen, okropny koszmar, lecz wciąż mu nie ufał.
– Nie mam pewności, że to, co mnie otacza, jest prawdziwe. Nie mam pewności, że ty to ty – wyjaśnił nieśmiało. – Chcę to wszystko przemyśleć.
– Ja jestem jak najbardziej prawdziwy.
– On też tak mówił.
Zamilkli.
Lucyfer usiadł po turecku niecałą stopę od Sama. Siedzieli tak w ciszy na środku biblioteki oblani małym światełkiem sączącym się z małej lampki postawionej na małym stoliku. Anioł ani przez sekundę nie spuszczał wzroku z bruneta, rejestrując każdą zmianę w jego zachowaniu. Łowca przestał się trząść, wolniej nabierał powietrza, zaczynał się uspokajać. Ciało jego było twarde jak kamień, jak wykuty w skale pomnik, nie ruszał się wcale, a jedyną oznaką, że w ogóle żyje, były subtelnie unoszące się i opadające barki.
Niebieskooki nieznacznie zmniejszył panujący między nimi dystans. Cal po calu przybliżał się do Sama, który, głuchy na otoczenie, nie zwracał na niego uwagi. Lucyfer co rusz marszczył brwi, zastanawiając się, czy to, co zamierza teraz zrobić jest właściwe, lecz gdy zrozumiał, że nie dowie się póki nie spróbuje, postawił wszystko na jedną kartę.
Ostrożnie objął towarzysza ramieniem. Nie spotkał się ani z oporem ani z akceptacją, dlatego ułożył się wygodniej i zacisnął lekko dłoń na talii Sama.
Mięśnie drugiego mężczyzny automatycznie się napięły, jakby podświadomie Sam oczekiwał nagłego ataku. Lecz ten nie nadszedł. Ręka Porannej Gwiazdy opiekuńczo go otaczała, chroniła. Sam wiedział, co się wokół działo, wiedział, że był obejmowany przez Diabła. Jednakże nie mógł się zdobyć na zaprzestanie tego, cokolwiek to było. Ponieważ zaczął się czuć bezpiecznie. A właśnie teraz potrzebował tej wiedzy, bardziej niż kiedykolwiek.
Czuł się taki... miękki, bezradny, wrażliwy, również słaby i mizerny. Jakby nie mógł się obronić, nawet przed samym sobą. Wydawało mu się, że jest silny, mentalnie i fizycznie, że lepiej zniesie skutki uboczne koszmarów. Nie sądził, że mógłby się tak załamać, że mógłby wpaść w aż taki napad paniki.
Upokorzył się przed tak potężną istotą, zrobił z siebie komplentnego idiotę, który nie wie już, co jest rzeczywiste. Jedynie upewnił go, że był wariatem, zepsutym do szpiku kości.
Od Lucyfera emanowało przyjemne ciepło, w którym Sam chciał się zanurzyć, chciał, by go napełniło, zalało od środka. Oczyściło. Żar przenosił się z jego ręki i jego boku na plecy Sama, na całe ciało. Zatracił się w tym odczuciu, w tęsknocie za drugim człowiekiem, w tęsknocie za kontaktem fizycznym. Zwykłe objęcie wystarczyło do uspokojenia zszarganych nerwów.
Głowa Sama bezwiednie opadła na ramię blondyna, który zamarł w bezruchu zszokowany otrzymaną reakcją. Mocniej oplótł dłoń wokół pasa łowcy i przysunął w swoim kierunku. Stykali się na całej długości tułowia. Lucyfer niepewnie oparł podbródek na skroni Winchestera, a następnie policzkiem przejechał po jego czole.
Wyższy z nich starał się nie zwracać uwagi na lekko drapiący zarost Diabła.
Gdy Lucyfer zanurzył nos w długich, brązowych włosach swego wybranego naczynia, przymknął oczy i uśmiechnął się beztrosko.
Sam westchnął.
– Nie mam pojęcia o czym śniłeś – zaczął po cichu, szepcząc mu wprost do ucha – ale chcę żebyś wiedział, że już nic ci nie grozi. Chcę żebyś wiedział, że poprzysiągłem nie tylko tobie ale i sobie, że nigdy cię nie skrzywdzę. Nie pozwolę, by coś ci się stało.
Sam przeniósł głowę w miejsce, w którym szyja łączyła się z ramieniem, i nosem przejeżdżał po skórze upadłego anioła. Wydychane przez niego powietrze delikatnie łaskotało Diabła.
– Przy mnie jesteś bezpieczny. Będę cię bronił. – Lucyfer otworzył oczy i spojrzał przed siebie. Nieobecnym wzrokiem patrzył w dal. – Mamy tylko siebie, dlatego będziemy się trzymać razem. Nie dopuszczę, byś upadł, byś cierpiał – mamrotał we włosy Sama. Ten w odpowiedzi mruknął, niby zgodę, niby zachętę. – Obronię cię, Sam. Przed wszystkim co stworzył mój Ojciec. Moje serce bije dla ciebie.
Oboje milczeli. Sam wsłuchiwał się w spokojny puls blondyna, która odsyłał go w zapomnienie. Mężczyzna był taki ciepły, wydawał się prawdziwy, jak normalny człowiek. Sam czasem zapominał, czym był Lucyfer, zapominał, czym już nie jest. Mocniej wtulił się w tę prawdziwą skórę, w ubrania, które miał na sobie anioł. Ubrania te powoli zaczęły przesiąkać jego zapachem; tanim proszkiem do prania, szamponem i jakby spalonym węglem. Pachniały po prostu samym Lucyferem.
Wysoki brunet powstrzymał ziewnięcie. Nie chciał iść spać – w obawie przed kolejną dawką koszmarów – jednak w ramionach Porannej Gwiazdy było mu tak wygodnie, tak przyjemnie, że nie mógł się powstrzymać. Przez umysł przebiegła mu myśl, że rano będzie tego żałował, że powinien jak najszybciej się opamiętać. Lecz teraz? Teraz nie mogło go to obchodzić mniej.
Lucyfer powoli rozluźnił uścisk, w którym zakleszczył talię Sama, i dłonią zaczął poszukiwać dłoni Winchestera. W momencie złączenia się ich palców, w żołądku anioła rozlało się nieoczekiwane ciepło. Dwie dłonie pasowały do siebie idealnie, a długie palce oplatywały się zachłannie.
– Co jest, kurwa?! – Z letargu wyrwał ich okropny ryk.
Nieoczekiwanie, do biblioteki wkroczył Dean.