Zwykle wierzę w cuda.
Tylko może nie dziś.
Sam obudził się z umysłem przepełnionym różnymi taktykami i możliwymi scenariuszami przeprowadzenia zamachu na Bartłomieja. Nie mógł się oderwać od niepokojących myśli nawet podczas snu, ciągle rozważając jakie posunięcie będzie najodpowiedniejsze. Castiel ze wsparciem, czy bez? A jeśli już ze wsparciem, to czy wraz z Lucyferem, który jeszcze nie do końca poznał swe ludzkie ciało? Gdzie mieli czekać na Castiela? Mieli za nim podążać również w drodze do Metatrona?
Mężczyzna przetarł zmęczone oczy i spojrzał na świecące cyfry budzika stojącego na szafce nocnej nieopodal łóżka, które wskazywały szóstą trzydzieści osiem rano. Oparł się na łokciach i westchnął przez nos. Wątpił w to, by znów zasnął, za bardzo się martwił, dlatego wstał z obszernego łóżka i podszedł do szafy. Wyciągnął z niej koszulę, oczywiście w kratę, i jeansy, po czym powędrował do łazienki, by nieco się rozbudzić i odświeżyć.
Wyszedł z parującego pomieszczenia po niespełna trzydziestu minutach, a i tak nie zastał nigdzie reszty domowników. Bunkier wydawał się być opuszczony, pogrążony w ciszy i spokoju, zupełnie nic nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń. A już za kilka godzin odbędzie się walka po części decydująca o losach ludzi, a może nawet i świata. Nikt nie wiedział, co Metatron miał w planach, do czego tak naprawdę dążył, co zrobi, gdy już zapanuje nad wszystkimi aniołami.
Winchester siedział w kuchni z kubkiem parującej kawy w dłoni, gdy usłyszał czyjeś kroki. Chwilę później zauważył swojego brata w szarym szlafroku mamroczącego pod nosem przekleństwa. Dean nie należał do rannych ptaszków.
– Dzień dobry, słońce – przywitał się Sam.
– Przestań, nie jestem w nastroju do żartów. Prawie nie spałem w nocy.
– Nie ty jeden – przyznał i spojrzał na zaspaną twarz łowcy. – Masz jakiś pomysł co do dzisiaj?
Starszy z nich westchnął uważając, że na takie rozmowy jest zdecydowanie za wcześnie, a już zwłaszcza bez porannej dawki kofeiny.
– Jak powiedziałeś, decyzja należy do Casa. Ale chłopak nie musi wiedzieć, że się do niej nie dostosowaliśmy.
– Czyli nawet jeśli się nie zgodzi na nasze towarzystwo, i tak pójdziemy?
– Ja tak łatwo nie pozwolę mu umrzeć – zadeklarował blondyn i podszedł do ekspresu do kawy. – Nie wiem jak ty.
– Przecież dobrze wiesz, że oddałbym za niego życie, gdyby naszła taka potrzeba. Jak możesz w to wątpić?
Dean wzruszył ramionami.
Między braćmi zapadła cisza, lecz nie na długo. Sam wpadł na pomysł.
– Możemy dowiedzieć się więcej o Bartłomieju i Metatronie – powiedział szybko i wstał z drewnianego krzesła. – Nie spodoba ci się.
– Mów.
– Lucyfer – rzekł jego imię, jakby sam wyraz wyjaśniał wszystko. – Spytamy go, co wie o tych dwóch aniołach.
– Oo nie, Sammy, nie ma mowy. Nie będę się zwracał o pomoc do Diabła. Mam swój honor. Gdzie jest twój? Od kiedy tak chętnie z nim współpracujesz?
– To nie jest współpraca – brunet rzekł na swoją obronę – a zdobywanie potrzebnych informacji. Wypytamy go i po sprawie.
– Po sprawie, mówisz? Pogawędka z Szatanem to dla ciebie nic nowego, prawda? Zaprzyjaźniliście się przez ten miesiąc.
– Dean, już nie przesadzaj. Rozmawialiśmy zaledwie kilka razy.
Niższy Winchester parsknął nieprzyjemnie. Zupełnie, jakby nie słyszał ciągłego otwierania drzwi od pokoju Rogatego, zazwyczaj późnym wieczorem. Jakby nie słyszał wymiany zdań.
Nie chciał, by Sam rozmawiał z Lucyferem, by w ogóle przebywał blisko niego, by wchodził z nim w jakiekolwiek interakcje. Nie ufał archaniołowi, za cholerę mu nie ufał, i tylko czekał, aż wykona jakiś czyn, gest zdradzający jego niecne zamiary. Lucyfer miał zostać w bunkrze na czas rekonwalescencji. Na rannego ani obolałego nie wyglądał, więc oznaczało to, że za niedługo będzie mógł opuścić ich dom.
W tym momencie do kuchni wszedł trzeci mężczyzna o ciemnych, prawie czarnych włosach.
– Cześć, Cas, mam pytanie – pierwszy odezwał się Sam.
– Witaj, Dean, witaj, Sam. Słucham?
– Sam, nawet nie próbuj... – wciął się Dean, lecz przerwano mu wpół zdania.
– Czy Lucyfer może posiadać informacje na temat Metatrona albo Bartłomieja?
Castiel nie odpowiadał przez kilkanaście sekund, najwidoczniej głęboko się zastanawiając.
– Chyba tak, ale pewny nie jestem. Bartłomiej to...
– Dzięki, zaraz wracam.
I Sam zniknął za rogiem w mgnieniu oka. Powędrował do pokoju archanioła, zapukał dwukrotnie do drzwi i czekał na przyzwolenie do wejścia. Jednak takiego nie usłyszał. W zasadzie to nic nie usłyszał. Otworzył powoli drzwi i zerknął do pomieszczenia spodziewając się, że zobaczy Lucyfera zagrzebanego w pościeli, ale anioła tam nie było. Winchester zmarszczył brwi zastanawiając się, gdzie Rogacz mógł pójść. Pomyślał o swojej sypialni, jako że Diabeł okazywał sympatię tylko względem niego, i szybko ruszył w tamtym kierunku. Ale miał cichą nadzieję, że tam go nie znajdzie. Nie spodobała mu się wizja Lucyfera odwiedzającego jego pokój.
Lecz i tam go nie było. Teraz Sam zaczął się niepokoić. Otwierał drzwi do każdego pomieszczenia, ale każde było puste. Został ostatni pokój, pokój z telewizorem, więc łowca bez wahania wtargnął do środka.
Odetchnął głośno, gdy ujrzał blondyna śpiącego na kanapie. Telewizor wciąż był włączony, i jakże się Sam zdziwił, gdy zobaczył na ekranie znajome, animowane twarze. Czyżby Lucyfer zasnął oglądając bajki? Winchester z delikatnym uśmiechem pokręcił głową.
Włączył światło, z racji tego, że bunkier nie posiadał okien, i podszedł do Porannej Gwiazdy. Zakasłał chcąc obudzić upadłego archanioła, lecz sen, który go spowił najwyraźniej nie był tak lekki, na jaki wyglądał. Blondyn przewrócił się na drugi bok i chrapnął głośno, po czym zamlaskał. Samowi zabrakło języka w gardle. Wpatrywał się jedynie w mężczyznę ze skonsternowanym wyrazem twarzy nie wiedząc, co ma robić. To był Szatan; nigdy wcześniej nie budził Szatana. Ale teraz był zwykłym człowiekiem, jakby nowo narodzonym, i Sam czuł się nieco nieswojo, gdy myślał o aniele w ten sposób. Znajdowali się w tym momencie na równi, nie było między nimi znaczącej różnicy prócz zaznanego doświadczenia. Brunet wciąż w pełni nie wierzył, że Lucyfer to człowiek.
– Lucyfer...? – odezwał się niepewnie. – Wstawaj.
W odpowiedzi otrzymał bliżej nieokreślony dźwięk wydobywający się z otwartych ust Diabła. Sam nie chciał dociekać, ale chyba widział malutką strużkę śliny spływająca po policzku pokrytym świeżym zarostem.
– Ej, obudź się – powiedział pewniej, z wyczekiwaniem wpatrując się w sylwetkę anioła.
Żadnej reakcji.
– Gabriel, odstaw tego dziobaka. – Moment później, Sam usłyszał stłumione słowa wypowiedziane zaspanym, ochrypniętym głosem i, naprawdę, o mało co nie wybuchł śmiechem.
Lucyfer nieprzytomnie założył ręce na głowę, ujarzmiając niesforne kosmyki jasnych włosów, i zatopił twarz w poduszce. Następnie wybełkotał coś, czego Sam nie był wstanie zrozumieć.
– Dość tego, Lucyfer, wstawaj! – prawie krzyknął tracąc cierpliwość.
W jednej sekundzie oszołomiony archanioł podniósł się z kanapy i rozkojarzony rozejrzał po pomieszczeniu. Zmrużył oczy, przyzwyczajając wrażliwe źrenice do światełka sączącego się z małej żarówki, po czym przetarł dłonią połowę twarzy, niczym dziecko, które zaspało w Boże Narodzenie i nie doczekało się otwarcia prezentów. Albo Sam za bardzo puszczał wodzę fantazji.
– Co się... staaaało? – zapytał ziewając, nie kłopocząc się z zasłonięciem sobie ust.
Znów ziewnął, jeszcze bardziej ostentacyjnie niż poprzednio, i szeroko otworzył samoistnie opadające powieki.
– Nie stało się nic, na szczęście.
– Więc czemu zawdzięczam tę uroczą wizytę? – wymamrotał pod nosem, co jakiś czas obracając się, by zobaczyć, gdzie jest.
Sam uniósł brwi w geście szczerego zdziwienia. Czy Lucyfer w ogóle był przytomny? Ponieważ plótł głupoty.
– Dobrze się czujesz?
I w tej chwili niższy mężczyzna oprzytomniał, wracając do świata żywych, i w pełni świadomie rozglądnął się wokół siebie. Zamrugał szybko.
– Wybacz, Sam. Miałem dziwny sen. Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytał Lucyfer.
– Byłeś tu całą noc?
– Najwyraźniej – odparł lakonicznie.
– Chciałem z tobą porozmawiać, ale chyba najpierw trzeba będzie cię doprowadzić do stanu używalności – zacmokał i ruszył w kierunku drzwi. – No chodź – pospieszył widząc, że Diabeł nawet nie drgnął.
– Najwyraźniej – odparł lakonicznie.
– Chciałem z tobą porozmawiać, ale chyba najpierw trzeba będzie cię doprowadzić do stanu używalności – zacmokał i ruszył w kierunku drzwi. – No chodź – pospieszył widząc, że Diabeł nawet nie drgnął.
W przeciągu minuty znaleźli się w kuchni. Dean nie wyglądał na zadowolonego, Poranna Gwiazda również. Rzucali sobie mordercze spojrzenia. Cas nie odezwał się ani słowem, widocznie wiedział, że Lucyfer nadal obwiniał go o utracenie swej łaski. A Sam wpatrywał się w zombie–archanioła, niechętnie wkraczającego na terytorium, w którym przebywał starszy Winchester, z grymasem wypisanym na twarzy.
Błękitne oczy Rogatego, natomiast, nie straciły swego błysku, mimo nękającego go zmęczenia. Wciąż tkwiła w nich pewna iskra, taka niespotykana elektryczność, przez którą włoski na karku bruneta jeżyły się niemiłosiernie, a gęsia skórka pokrywała całe ciało. Jakby coś ukrywał, jakby coś wiedział. Nie podobało się to Samowi, a już zwłaszcza nie podobały mu się te wszystkie objawy towarzyszące nawiązywaniu kontaktów wzrokowych z Lucyferem. Może, po prostu, takie już były oczy Nicka, a może to łaska–dusza anioła tchnęła w nie tę promienność, to coś, czego łowca nie potrafił dokładnie określić.
Głośne kaszlnięcie Deana sprowadziło wysokiego łowcę na ziemię. Wszyscy milczeli, nikt nie chciał być tym pierwszym, który przełamie ciszę, każdy unikał wzroku pozostałych.
Sam wywrócił oczami widząc infantylność trójki, nota bene, dorosłych mężczyzn i skierował się w stronę lodówki z zamiarem przyrządzenia śniadania.
– Lucyfer, nalej sobie kawy – nakazał młodszy Winchester nawet nie odwracając się w jego kierunku.
Archanioł, pod bacznym okiem Deana, podszedł do ekspresu i niepewnie chwycił szklany dzbanek do ręki, a gdy się upewnił, że faktycznie trzyma przedmiot, którym nalewa się kawę, ostrożnie przechylił go i zalał czarny kubek do połowy. Aromatyczny zapach spalonych ziaren kawy dotarł do nozdrzy jasnowłosego, przez co ten skrzywił się lekko, a powodem tego była niechęć Lucyfera do napoju zwanego kawą. Nie zasmakowała mu od samego początku. Lecz wypił ją dzielnie, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny posmak, który pozostał na jego języku. Zacmokał głośno.
– Więc, Cas – odezwał się Dean, rzucając Rogatemu ostatnie posępne spojrzenie – masz jakiś niezawodny plan na dzisiejsze starcie?
Diabeł zerknął na Sama, następnie na Castiela siedzącego przy stole wraz z Deanem, i znów na wyższego Winchestera.
Castiel otworzył usta, a z racji tego, że nie wydobył się z nich żaden dźwięk, natychmiast je zamknął
– Na początku zamierzam udać się do Metatrona, odzyskać moją łaskę, a potem zgodnie z informacjami pójść do miejsca, w którym stacjonuje Bartłomiej – odpowiedział naturalnie i wbił wzrok w swoje dłonie.
– A gdzie w tym wszystkim jesteśmy my?
– Dean, mówiłem ci, że nie chcę, abyście się w to mieszali. Jeśli Bartłomiej dowie się o waszej obecności, nie będę w stanie was ochronić.
– Jesteśmy w tym biznesie już jakiś czas, wiemy jak samodzielnie się obronić – rzekł zniecierpliwiony łowca o piegowatym nosie. – Cas, poradzimy sobie, uwierz w nas.
Dwójka patrzyła sobie w oczy, zupełnie jakby toczyła niewerbalną rozmowę, której szczegóły były znane tylko im. Sam kaszlnięciem przerwał niezręczną ciszę.
– A wiesz jak zabijesz Bartłomieja? – spytał brunet.
– Anielskim ostrzem.
– Tak po prostu? Pójdziesz tam i wbijesz mu anielskie ostrze w czaszkę? – odezwał się zniecierpliwiony Dean. – Ile razy mówiłeś, że ten anioł jest niebezpieczny? A teraz chcesz tam iść i ot tak go zabić? Chyba nie myślisz, że to będzie takie łatwe, biorąc pod uwagę fakt, ile ten sukinsyn ma zastępów.
– Dean ma rację – przyznał Sam i spojrzał na Castiela, który nerwowo wiercił się na krześle. – Nie możesz tam iść nieprzygotowany.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale ograniczają mnie możliwości. Nie mogę na wejściu zdradzić moich zamiarów, to oczywiste, dlatego muszę najpierw zdobyć zaufanie Bartłomieja, a potem, w najmniej oczekiwanym momencie, zaatakować.
Zamilkli na kilka minut.
– Może spętamy Śmierć? – wypalił nagle Dean, lecz od razu po przeanalizowaniu swoich słów odrzucił ten pomysł.
– Święty olej? – zaproponował Sam. Jego brat uśmiechnął się wrednie.
– Zapuścimy mu koktajl mołotowa. – Dean, nie przestając się uśmiechać, popatrzył na Lucyfera znacząco.
– Jak śmiesz, nędzna kreaturo, wspominać zamach na mojego brata? – Syk zapomnianego Diabła wypełnił kuchnie. Atmosfera stała się cięższa, a powietrze gęstsze.
– Święty olej i Śmierć odpadają – przerwał młodszy Winchester w obawie o życie Deana. Albo Porannej Gwiazdy. – Mamy do ciebie kilka pytań – zwrócił się do Lucyfera, który mrużył złowieszczo oczy. Lecz gdy archanioł spojrzał na Sama, uspokoił się momentalnie. – Mógłbyś nam powiedzieć, co wiesz o Bartłomieju i Metatronie?
Lucyfer zamyślił się spoglądając na sufit. Zaczął ssać wewnętrzną stronę swego policzka.
Śniadanie, które zaczął przygotowywać Sam, poszło w zapomnienie.
Śniadanie, które zaczął przygotowywać Sam, poszło w zapomnienie.
– Pamiętam Metatrona z niebiańskiego dworu; spisywał Słowo naszego Ojca. – Niebieskooki uniósł brwi i postukał palcem wskazującym po dolnej wardze. – Zawsze był wiernym serafinem, nie widziałem w nim żadnych podstępów. Miłował wszystko, co Bóg stworzył. – Malutki uśmiech wpełzł na usta anioła. – Dlatego jestem zaskoczony, że gotów był posunąć się do takiej zdrady.
– Jak go zabić? – spytał rzeczowo Dean. W tej chwili ich stosunki interpersonalne nie miały większego znaczenia, dlatego łowca zdusił swój honor. To tylko konieczne pytania, wcale nie zwracał się o pomoc do Szatana.
– Jak każdego innego anioła.
– A może coś więcej? Jakieś szczegóły?
– Metatron może i jest Skrybą, ale to nie zmienia faktu, że w porównaniu do archanioła jest zwykłym żołnierzykiem – Lucyfer wyjaśnił spokojnie. – Jeśli, oczywiście, nie jest w posiadaniu anielskiej tabliczki, a zakładam, że nie jest. – Odpowiedziała mu cisza. – Nie jest, prawda? – W jego głosie pobrzmiewało ledwo słyszalne zirytowanie.
– Przez pewien czas, faktycznie, mieliśmy ów tabliczkę, niestety została ona nam skradziona – przyznał Castiel. – I, jak mniemam, dostarczona do rąk Metatrona.
– I dopiero teraz raczycie mnie o tym poinformować?! No, to w takim razie, dzięki waszemu geniuszowi, Skryba jest niepokonany. Jego siła równa się sile Boga. Brawo – sarknął.
Wszyscy, za wyjątkiem Diabła, westchnęli głośno. Słowa archanioła ugrzęzły w ich głowach, zabijając resztki nadziei na łatwą wygraną, zasiewając ziarno niepewności.
Gadreel, wspólnik Metatrona, ukradł anielską tabliczkę zaraz po tym, jak z zimną krwią zabił Kevina, tym samym dostarczając Samowi setki koszmarów zadręczających nocą jego i tak już niespokojną duszę.
– A co z Bartłomiejem? – ciszę zachrypłym głosem przerwał młodszy Winchester.
Lucyfer przez chwilę przyglądał się mu nie mając pojęcia o wydarzeniach sprzed kilku tygodni. Nie wiedział, że w jego wybranym naczyniu paradował inny anioł, nie wiedział, że Gadreel zszargał świętość, nieskazitelność, niewinność Sama.
– Jestem naprawdę starym aniołem, Sam. Zostałem odcięty od Nieba jeszcze przed narodzeniem wielu naszych sióstr i braci, i nie zdołałem się z nimi zapoznać. Nie jestem w stanie wam nic powiedzieć na temat Bartłomieja.
Sam zagryzł dolną wargę i powrócił do sporządzania posiłku.
Sam zagryzł dolną wargę i powrócił do sporządzania posiłku.
Dyskutowali tak do godziny trzynastej proponując najróżniejsze pomysły. Castiel upierał się, by Winchesterowie i Lucyfer zostali w bunkrze, lecz niczym niewzruszony Dean zarzekał się, że nie wyśle Casa na misję samobójczą samego.
I w ten sposób, po wielu kłótniach, Castiel uległ pod namowami łowcy, którego ongiś wyciągnął z Piekła, i zgodził się, by wyruszyli wszyscy razem. Młody anioł nie był z tej decyzji zadowolony. W przeciwieństwie do Deana, który podekscytowany wizją skopania kilku skrzydlatych tyłków, nie dał sobie przemówić do rozsądku. Klamka zapadła.
Wybiła godzina zero. Szatan zdążył podzielić się przydatnymi zaklęciami, Sam wyuczył się inkantacji tych klątw, Dean zapakował anielskie ostrza, butelki świętego oleju, słoiki z krwią – na wszelki wypadek, gdyby potrzebowali specjalnych sigili – a Cas przygotowywał się mentalnie do starcia ze znienawidzonym Metatronem. Gotowi i uzbrojeni po zęby zebrali się w centralnym pokoju bunkra. Stamtąd powędrowali do Impali, uprzednio odbywając motywacyjną gadkę, i usadowili się na miejscach. Dean jako kierowca, Sam jako pasażer, za którym siedział Lucyfer, a obok niego Cas. Jasnowłosy anioł przez chwilę wiercił się na swoim siedzeniu, widocznie skrępowany, i sceptycznie spoglądał na wnętrze pojazdu. Sam, widząc zachowanie Rogatego, postanowił otworzyć jego okno, by pokazać mu, że nie jest zamknięty w małej klatce. Upadły archanioł wystawił dłoń przez otwartą szybę i nieco się uspokoił.
Dean odpalił silnik, a warczenie Chevroleta rozeszło się po cichej okolicy. Lucyfer wytrzeszczył oczy nie wiedząc, co się dzieje. W prawdzie widział już samochód, na żywo jak i w telewizji, ale wciąż nie był przekonany do takiego środku transportu. Castiel niepewnie położył dłoń na spiętym ramieniu swego brata chcąc dodać mu otuchy. Rozumiał, że dla Diabła było to wszystko nowe i niezrozumiałe, zupełnie jak niegdyś dla niego samego. Blondyn przeniósł wzrok na długie palce Casa spoczywające na jego ręce i zmarszczył brwi w geście zdziwienia.
Dlaczego ludzie, próbując się pocieszyć, dotykali swojego ciała? Co to miało na celu? Odwrócił twarz w kierunku okna, nie wyczytując odpowiedzi z oczu Castiela, i skupił całą swoją uwagę na otaczającej ich panoramie.
Ruszyli.
Po niecałych pięciu minutach znaleźli się pod pralnią. Tutaj anioły Metatrona miały odebrać Castiela i zaprowadzić go do ich przełożonego.
– Napisz nam gdzie mamy czekać – przypomniał Dean na pożegnanie.
– Dobrze. A teraz jedźcie stąd. Lepiej, żeby nikt was nie zauważył.
Cas oddalił się od warczącego samochodu. Szedł powoli wzdłuż chodnika, z sercem bijącym jak oszalałe, i czekał na posłańców. Zanim się obejrzał, na horyzoncie zauważył znajome twarze. Zimne szpony strachu zacisnęły się na jego żołądku.
Trójka aniołów przywitała się skinieniem głowy i pochwyciła ramiona czarnowłosego. W przeciągu kilku sekund wszyscy trzej wylądowali na placu zabaw, który wyglądałby na opustoszały, gdyby nie dwa anioły okupujące huśtawki. Spojrzały na Castiela i jego towarzyszy, po czym bez słowa wstały, a następnie gałązką narysowały na piasku skomplikowany sigil otwierający bramy do Nieba.
Gdy już znaleźli się w Raju, ruszyli w kierunku gabinetu Metatrona. Po drodze Cas czuł na sobie wzrok każdego zgromadzonego tu anioła. Dosłownie każdy zaprzestał tego, co właśnie robił, by choć na moment popatrzeć na sławnego Castiela. Na szczęście drzwi do biura Skryby były otwarte, dlatego niebieskooki wparował tam nie oglądając się za siebie, byleby zniknąć z pola widzenia wszystkich skrzydlatych.
– Cas, witaj! – powiedział radośnie Metatron z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Już myślałem, że nie przyjdziesz.
– Miejmy to za sobą.
Castiel nie miał zamiaru siedzieć w tym budynku dłużej niż było to konieczne. Chciał otrzymać swoją łaskę, pozbyć się Bartłomieja i raz na zawsze zapomnieć o tym spotkaniu, na którym zdradził nie tylko wypędzone z Nieba rodzeństwo, ale też wszystko, w co do tej pory wierzył.
Nigdy nie chciał zabijać aniołów. Nie chciał odbierać życia nikomu, a zwłaszcza rodzinie. I gdzie skończył, mimo swych przekonań? Skończył na usługach Skryby chcącego doprowadzić do czystki w ich Domu.
– Nie porozmawiamy sobie? No chyba, że jesteś tak chętny do wykonania powierzonego ci zadania, w takim razie nie będę cię powstrzymywał. Zaczniemy?
– Tak – wyższy z mężczyzn odpowiedział przez zaciśnięte zęby.
~*~
Dean co chwilę sprawdzał swój telefon w oczekiwaniu na jakikolwiek znak od Casa. Z każdą sekundą niecierpliwił się coraz bardziej, ponieważ jego komórka milczała. Nie wiedział, czy powinien zacząć się martwić, czy po prostu jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas.
– Dean, spokojnie. – Sam próbował pocieszyć swojego brata. On również się niepokoił, lecz starał się nie poddać panice.
– Jak mam być spokojny, gdy nie wiem co się dzieje? – warknął i mocniej zacisnął palce na kierownicy. Sam wciągnął głośno powietrze przez nos.
– Słuchaj, minęły dopiero niecałe – spojrzał na zegarek oplatający jego lewy nadgarstek – cztery minuty, więc za cholerę nie wiem, dlaczego panikujesz. Powiedział, że napisze? To napisze.
Dean zmrużył oczy.
– Nie podoba mi się twoje zachowanie – odpowiedział wskazując na Sama palcem. Młodszy Winchester zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
W tym samym momencie telefon niższego łowcy zaczął wibrować. Dean natychmiast odczytał wiadomość z adresem, pod który mieli się udać, i odpalił silnik. Ostatni raz rzucił Samowi przelotne spojrzenie, po czym wdepnął pedał gazu i skierował się w wyznaczone miejsce.
Natomiast Lucyfer nieprzerwanie zastanawiał się, dlaczego starszy z braci posiadał znamię Kaina na przedramieniu. Czy aż tak wiele go ominęło w przeciągu ostatnich czterech lat?
Natomiast Lucyfer nieprzerwanie zastanawiał się, dlaczego starszy z braci posiadał znamię Kaina na przedramieniu. Czy aż tak wiele go ominęło w przeciągu ostatnich czterech lat?
~*~
Cas pojawił się tuż przed drzwiami prowadzącymi do wielkiego budynku. Pomyślał; teraz albo nigdy, i wszedł do środka.
Wewnątrz aż roiło się od aniołów, które dopiero po chwili rozpoznały w przybyszu Castiela. Zapadła cisza, i nawet telefony przestały dzwonić. Czarnowłosy zorientował się, jak bardzo był mały, jak słaby w porównaniu do zgromadzonych tu skrzydlatych. Zacisnął dłonie i ruszył przed siebie, a że nie wiedział, gdzie tak właściwie zmierza, zorientował się dopiero, gdy ujrzał dziesiątki drzwi. Błądził po nich wzrokiem zastanawiając się, które wybrać, za którymi kryje się Bartłomiej? Dlaczego tak beznadziejnie zaplanował tę akcję, w ogóle się nie przygotował!
Nagle ujrzał Bartłomieja.
Cóż, to było zbyt łatwe.
– Castiel? – zapytał serafin. Uśmiech nie schodził z jego przystojnej twarzy, od której wręcz biło pewnością siebie i autorytetem.
– Bartłomieju...
Starszy anioł rzucił jedno, znaczące spojrzenie reszcie i w tej samej chwili pomieszczenie powróciło do życia. Rozmowy mieszały się w niezrozumiały bełkot, stukanie klawiatury wybijało rytm, a niekończący się dźwięk dzwoniących telefonów stanowił jedynie tło tej taniej szopki. Przypominało to ludzką firmę.
– Cóż za niespodzianka. Zapraszam – odezwał się w końcu i ręką wskazał wejście do swego gabinetu. – Lecz najpierw... oddaj swoje anielskie ostrze. Standardowe środki ostrożności. – Gdy Cas wyciągnął błyszczącą broń, drzwi za nimi się zamknęły. – Co cię do mnie sprowadza?
Byli sami w małym pokoiku urządzonym niczym klasyczne biuro. Castiel rozejrzał się dyskretnie, by upewnić się, że jest na dobrej pozycji do ewentualnego ataku. Cały poprzedni "plan" trafił szlag, wszystkie planowania zdały się na nic. Postanowił zaatakować, gdy tylko nadarzy się okazja. Znów posiadał łaskę, co oznaczało, że był w stanie dokonać kilka sztuczek.
– Nie żebym miał miał coś przeciwko, nie zrozum mnie źle, bracie – Bartłomiej dodał, gdy nie doczekał się odpowiedzi. – Nie myślałem, że mogę cię tu zobaczyć. Tak właściwie, to skąd znasz miejsce mojego pobytu?
Cas wtedy zrozumiał, że nie posiadał odpowiedniego wyjaśnienia na wszystkie te pytania, dlatego, nie chcąc marnować szansy, wyciągnął zapasowe anielskie ostrze skrywane w rękawie i zniknął w mgnieniu oka. Następnie w tym samym momencie pojawił się za plecami drugiego anioła i pojmał obie jego ręce, chwytając je w żelaznym uścisku, a ów ostrze brutalnie przyłożył do gardła Bartłomieja. Co dziwniejsze, pierzasty koleżka Castiela nie wyrywał się, nie próbował uciec.
Zbiło to naszego bohatera z tropu, jednak uwadze jego nie uszły nietypowe drżenia przepływające po metalowej powierzchni broni, wokół której ciasno zaciskał palce. Chwilę później usłyszał nieprzyjemny, warkliwy rechot opuszczający lekko rozwarte usta serafina. Rechot przemienił się w śmiech, śmiech przyprawiający o gęsią skórkę, jakby osoba, która w tak obsceniczny sposób okazywała swoją radość, wiedziała coś, o czym wiedzieć nie powinna, a wiedza ta gwarantowała jej kolosalną przewagę nad wrogiem.
Grdyka jasnowłosego anioła unosiła się chaotycznie, a przerażający śmiech narastał z każdą sekundą.
– No dalej, Castiel, zrób to. Zrób to, żeby wygrać.
– Nie zależy mi na zwycięstwie – warknął i przybliżył się do ucha Bartłomieja. – Nigdy mi na nim nie zależało. Chciałem być zwykłym...
– Ale ty nie jesteś zwykły, Cas – blondyn wciął mu się w zdanie – i nigdy nie będziesz. Jest w tobie to coś. – Znów się zaśmiał i szarpnął ręką, by sprawdzić, jak solidny był chwyt czarnowłosego. Najwyraźniej bardzo solidny. – Powiedz, czym cię przekupił?
Castiel mocniej przycisnął ostrze do ruszającej się tchawicy Bartłomieja. Nie chciał się wdawać w jakiekolwiek dyskusje z tym aniołem, nie chciał zdradzać mu tak haniebniej prawdy. Tak bardzo wstydził się tego, co zamierzał zrobić, że przez ułamek sekundy napełniła go niepewność i nienawiść do własnej osoby.
– Kto? – spytał.
– Nie udawaj głupca, bracie. To nie leży w naszej naturze. Zupełnie jak przekupstwo. Ale ty zawsze byłeś inny, wyjątkowy. Dałeś się podejść Metatronowi? Jakiego haka na ciebie znalazł? – Zapadła cisza. Słyszalny był jedynie ciężki, urywany oddech Bartłomieja. – Czy to Winchesterowie? Dean i Sam, słynni na całym świecie łowcy, którzy sprzeciwili się boskiej woli. To dla nich?
– Milcz.
– I tak tego nie zrobisz, nie zabijesz mnie. Nie chcesz zabijać, prawda? Beznadziejnie wierzysz, że możesz naprawić tę skorumpowaną planetę miłością i dobrocią, że to aż śmieszne. Wierzysz, że możesz wszystko naprawić wzruszającą przemową. Pozwól, że ci coś powiem; nie ma pokoju bez rozlewu krwi.
Potok słów niepohamowanie opuszczał nadymane usta wysokiego anioła, który chciał zasiać w towarzyszu jak najwięcej wątpliwości, który chciał złamać Castiela mentalnie, uświadomić mu, jak niewiele może zrobić ograniczając się do swojego marnego światopoglądu. Chciał go zdeprawować.
– Nie masz racji – mruknął i powoli opuścił ostry metal. Opadł on z głośnym brzdękiem rozchodzącym się echem po pomieszczeniu. – Rozlew krwi jest zbyteczny. Nie musisz mordować tych, którzy się tobie sprzeciwią – rzekł odsunąwszy się od Bartłomieja.
Cas zrobił krok w tył. I jeszcze jeden. I zerknął na swe trzęsące się dłonie, jakby nie był przekonany, czy czyni dobrze.
– Czasem jednak nie masz wyjścia – dociął drugi mężczyzna.
Jednym sprawnym ruchem Bartłomiej pochwycił upuszczone ostrze i natarł w kierunku zamroczonego Castiela. Ten ocknął się, wyciągnął rękę w stronę anioła i dwoma palcami dotknął jego czoła. W następnej sekundzie nieprzytomny blondyn runął na podłogę. Cas rozejrzał się, po czym zniknął, zupełnie jakby nic się nie stało.
~*~
– Czyli nie zabiłeś go, bo zbyt wiele was już pofrunęło? – zapytał starszy Winchester po raz wtóry.
– Liczba ofiar w Niebie jest naprawdę ogromna, Dean. Nie chciałbym jej narażać na wzrost.
Wszyscy czterej siedzieli w czarnej Impali, nieco zawiedzeni, nieco zszokowani. Z niecierpliwością wyczekiwali tego dnia, a, jak się okazało, nie było na co czekać. Najrozmaitszy łowiecki ekwipunek tkwił w bagażniku na darmo, przygotowywali się na postęp w sprawie rozwiązania konfliktu aniołów na darmo. Jedynie przysporzyli sobie więcej kłopotów.
Castiel znajdował się na celowniku nie tylko Metatrona, ale teraz i Bartłomieja, a może i nawet tych wrogów było więcej? Cas nie wiedział, dawno bowiem stracił rachubę.
Oh, gdyby Sam, Dean, Castiel i Lucyfer wiedzieli, że od ponad kilkunastu mil byli śledzeni przez niezbyt przyjaźnie nastawione anioły.
Gdyby tylko wiedzieli...