wtorek, 23 września 2014

11. Niepewność.


Obawa przed porażką
nie powinna powstrzymywać nas przed działaniem. 


Późnym popołudniem następnego dnia Lucyfer przeciągał się na łóżku i wzdychał głośno. Bycie człowiekiem było zdecydowanie mniej ekscytujące niż potężnym, niosącym chaos archaniołem. Mógł narzekać na swój los, owszem, jednakże postanowił nie zatapiać się w morzu goryczy i rozpaczy. Użalanie się nad sobą nie przyniosłoby kompletnie nic, zaakceptował tę filozofię naprawdę dawno temu. Czekał zatem na dalszy rozwój wydarzeń.
Nie posiadał zbyt wielu opcji na urozmaicenie swojego pobytu w bunkrze, zwłaszcza jako człowiek, dlatego pomyślał o jednej z nielicznych rzeczy, która sprawiała mu radość.
Chciał znów wyjść na zewnątrz, odetchnąć zimnym, listopadowym powietrzem, zobaczyć drzewa, trawę, niebo, usłyszeć śpiew ptaków, szum płynącej wody, poczuć na swojej ludzkiej skórze promienie słońca. Nie potrafił opisać, jak bardzo brakowało mu przyrody podczas jego więzienia, w Piekle ale i u Winchesterów, jak bardzo tęsknił za dawnym życiem. Tęsknił za wizytami na Ziemi, za jej urokiem, nieskazitelnością.
Przed upadkiem prawie wszystkie wolne chwile spędzał na łonie natury podziwiając jej piękno, podziwiając raj, który stworzył ich Ojciec. Miliony lat temu Ziemia była cudem, oazą spokoju i doskonałości.
A podczas jego ostatniej wizyty w świecie zewnętrznym nie mógł nie zauważyć, jak ludzie zdewastowali, zhańbili dzieło Boga. Zamiast łąk, brukowane chodniki, zamiast drzew, masywne słupy, zamiast zwierząt, warczące pojazdy, zamiast świeżego powietrza, tlen przepełniony spalinami. Człowiek zniszczył planetę, na której żyje, z której nie ma ucieczki, a na dodatek nie robi nic w kierunku odbudowy. Człowiek zniszczył swój dom.
Ale i tak chciał wyjść, jeszcze raz spojrzeć na słońce, tak na wszelki wypadek, gdyby już nigdy nie miał ku temu okazji, gdyby po raz kolejny go gdzieś zamknięto, na zawsze.
Przebywanie w małych pomieszczeniach było męczące dla Lucyfera, szczególnie gdy był sam. Chcąc nie chcąc, przypominało mu to klatkę, cztery ściany, z których nie da się wydostać nawet przez sen. Czuł się jak w celi, w ładnym więzieniu, z którego mógł się wydostać tylko wtedy, gdy otrzymał pozwolenie. Ograniczona przestrzeń go przerażała. Do tego zakaz starszego Winchestera dotyczący niemożności wychodzenia na zewnątrz z powodu zagrożenia, które czyhało nie tylko na niego, ale też na resztę domowników, i to z jego winy.
Wraz z kolejnym sfrustrowanym jękiem opuszczającym usta Lucyfera, w aniele wzbierała ochota na wydostanie się z tej klatki. Obrócił się na plecy i spojrzał na szary, nieco popękany sufit. Brzydka farba odchodziła w niektórych miejscach, najczęściej w rogach. Gdy zamknął oczy, na ułamek sekundy ujrzał swoją starą Klatkę i ogień, z którym wiązał się okropny krzyk. Wnętrzności Porannej Gwiazdy zacisnęły się nieprzyjemnie.
Jego męczarnie przerwały dwa puknięcia w drzwi.
– Cześć.
Ujrzał twarz Sama. Po chwili zastanowienia łowca wszedł do środka.
– Witaj Sam – odpowiedział archanioł i usiadł na łóżku. Na szczęście Sam był z dala od Michała i jego gniewu. – Co cię do mnie sprowadza?
– Wpadłem na pewien pomysł.
– Zmieniam się w słuch.
– Założyłem, że pewnie ci się nudzi, gdy tak tutaj sam siedzisz i pomyślałem sobie... nie miałbyś ochoty na bardziej wnikliwe poznanie ludzi?
Lucyfer zamrugał kilkakrotnie. Ucieszył się, że mimo zapewnień starszego Winchestera, Sam jednak składał mu wizyty, i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Towarzystwo bruneta wydawało się dużo lepsze niż wizja opuszczenia bunkra. Towarzystwo bruneta wydawało się dużo lepsze niż wszystko inne.
– Zważywszy na okoliczności... – Rogaty wskazał dłonią na swoje ciało. – Skoro stałem się jednym z was, chyba będzie to nieuniknione. Pora poznać waszą... – urwał w pół zdania i uśmiechnął się smutno – to znaczy, naszą kulturę.
Wyższy mężczyzna ze współczuciem wypełniającym oczy spojrzał na blondyna. Nie wiedział, czy ma go pocieszyć. Nie miał pojęcia o czym teraz myślał Lucyfer, lecz z pewnością nie było mu łatwo, w końcu stracił swój sens życia, coś, co czyniło go Lucyferem.
– No, to wstawaj – rzekł i uśmiechnął się delikatnie, chcąc choć trochę dodać mu otuchy.
Szli wzdłuż korytarza, ramię w ramię, i wtedy Sam zauważył, że Lucyfer miał na sobie jego starą koszulkę Lynyrd Skynyrd. Sprane logo zespołu widniało na poszarzałym materiale.
– Hej, skąd masz tę koszulkę? – spytał nie przestając maszerować.
– Twój brat mi ją dał. A raczej rzucił nią we mnie powtarzając, że nie pozwoli Szatanowi chodzić w jego ubraniach.
Winchester zaśmiał się cicho pod nosem.
– Będziemy musieli się wybrać do sklepu i kupić ci jakieś ubrania i prawdopodobnie inne gadżety. No wiesz, żebyś miał swoje własne i nie musiał pożyczać ode mnie. – Znów się zaśmiał.
Niebieskooki zatrzymał się w miejscu i zagryzł dolną wargę.
– Czy przeszkadza ci to, że mam na sobie twoją odzież? – odezwał się po minucie.
– Nie, skądże – zaperzył się łowca. – Myślałem tylko, że to ty czujesz się niekomfortowo nosząc czyjeś ubrania. I że będziesz chciał mieć coś swojego, co będzie tylko twoje – dodał.
Lucyfer już chciał powiedzieć, że to Sam był dla niego stworzony, tylko dla niego, lecz się powstrzymał wierząc, że wprawiłoby go to w zakłopotanie. Mimo, że była to prawda. Sam wciąż nie był przyzwyczajony do wtrąceń Diabła o ich przeznaczeniu. Dlatego w odpowiedzi blondyn jedynie uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.
– Mówiliście, że nie mogę wychodzić z bunkra. Że jest to dla mnie i dla was niebezpieczne.
– Bo jest, ale...
– W takim razie, nie życzę sobie, byś narażał swoje życie na niebezpieczeństwo dla paru koszulek i spodni.
– ... ale nie możemy przez cały czas przebywać w ukryciu – naciskał Sam. – Wiele razy byliśmy ścigani przez policję, FBI, wampiry, demony, anioły, lewiatany i inne potwory. Nawet zombie. Damy sobie radę.
Ponownie ruszyli. Na chwilę zapomnieli, że w ogóle gdzieś zmierzali, że nie był to zwykły spacer korytarzem bunkra.
– Dokąd idziemy? – spytał niższy z nich.
– Niespodzianka – rzekł lakonicznie, a chytry uśmieszek wpełzł na jego wargi. – Spodoba ci się.
Archanioł przytaknął i znów szedł u boku Sama. Kilkanaście kroków później, znaleźli się przed drzwiami prowadzącymi do pokoju, o którym Lucyfer nie miał pojęcia. Był tu po raz pierwszy.
Łowca nacisnął mosiężną klamkę, a sprzyjające temu uczucie ekscytacji prawie rozsadzało jego żołądek. Nie mógł się doczekać, aż pokaże to Porannej Gwieździe, aż zobaczy minę upadłego anioła. Fascynowało go to, jak zareaguje.
Szatan zmrużył oczy i rozejrzał się niecierpliwie po pomieszczeniu. Sam zaobserwował, że mężczyzna często mrużył oczy, przez co między jego brwiami formowała się malutka kreska, a czoło pokrywało się zmarszczkami. I często uśmiechał się smutno, zupełnie jakby cały czas był przygotowany na najgorsze, na porażkę. I opierał się o ściany. Lucyfer miał swoje nawyki, i Sam zastanawiał się, czy Rogaty wiedział, że to robił, czy po prostu poddawał się swej naturze, instynktom.
– Gdzie jest ta niespodzianka?
Winchester podniósł szary, plastikowy przedmiot i nacisnął okrągły guzik. W tym samym momencie niebieskooki usłyszał obcy głos. I kolejny. A potem jeszcze dwa. Odwrócił się zdezorientowany, a gdy ujrzał duży telewizor, otworzył delikatnie usta w szczerym zdziwieniu. Pochłaniał wzrokiem obrazy przewijające się po ekranie, zatracając się w zupełnie innym świecie. Widział ludzi, słyszał ich rozmowy, słyszał śmiech. Wszystko to w byle pudełku.
Szczęka opadła mu całkowicie, gdy na dwie sekundy ekran skąpał się w czerni, a moment później zmieniła się sceneria wyświetlanego obrazu. Rzucił uśmiechającemu się Samowi zszokowane spojrzenie.
– To – mężczyzna palcem wskazał urządzenie – to jest telewizor. My, ludzie, oglądamy w nim wszystko.
– Wszystko? – powtórzył zdziwiony.
– Może przesadziłem. Poczekaj, aż dowiesz się, co to internet. – Przewrócił oczami na widok szeroko rozwartych oczu Lucyfera. – Tak czy inaczej, w telewizji możesz oglądać co chcesz. Pomyślałem, że to dobry sposób na poznanie człowieczeństwa. Podglądanie życia innych w telewizji. – Sam pomachał trzymanym w dłoni pilotem. – A tym zmieniasz stacje.
– Stacje?
– Czyli programy. Patrz – powiedział i nacisnął strzałkę w prawo.
Faktycznie, obraz się zmienił, a z głośników zaczęła sączyć się muzyka. Archanioł zmrużył powieki i przechylił lekko głowę wpatrując się w telewizor.
– O, kocham ten kawałek – skomentował brunet i na chwilkę zamknął oczy wsłuchując się w tekst piosenki. Okazjonalnie poruszał ustami, co nie uszło uwadze archanioła.
Piosenka była piękna. Wprawdzie to była jedyna ludzka piosenka, którą dane było Lucyferowi słyszeć, ale od razu wpadła mu w ucho. Może dlatego, bo podobała się Samowi, może z powodu jej cudownych brzmień, a może przez prosty, trafiający do serca tekst.
– Końcówka najlepsza – Sam skomentował i skinął głową w kierunku telewizora.
Gdy tylko utwór dobiegł końca, Winchester uśmiechnął się szeroko, bardziej do siebie, i zerknął na Diabła.
– Dlaczego się uśmiechasz? – zapytał.
– Bo naprawdę lubię zespół Lynyrd Skynyrd, a piosenka "Simple man" jest moją ulubioną. – Lucyfer widocznie nie zrozumiał. – Uszczęśliwia mnie, gdy ją słyszę.
Anioł kiwnął. Sam podał mu pilot, lecz blondyn popatrzył na niego sceptycznie.
– Twój brat powiedział, abym nie dotykał czegoś takiego, jak pilot. Zgaduję, że chodziło mu o to.
– Od kiedy to słuchasz się Deana? – zakpił.
– Nie słucham. Lecz to twoja rodzina, a twoje zdanie cenię sobie najbardziej, dlatego zamierzam okazywać mu minimalny szacunek.
– No więc ja ci pozwalam na korzystanie z dobrodziejstw tego bunkra. – Sam starał się nie brać sobie jego słów do serca, były one bardzo szczere i... niezręczne. Uniósł dwukrotnie brwi i wręczył mu pilot. – Możesz oglądać, co tylko zechcesz. Seriale i filmy pomogą ci zrozumieć naszą codzienność, wiadomości informują co się dzieje w kraju i na świecie, są też stacje muzyczne, programy historyczne i kulturowe, naukowe także, ale z nich chyba nic nie zrozumiesz. – Zachichotał i odwrócił się na pięcie.
– Wychodzisz?
Sam wmawiał sobie, że wcale nie słyszał tej złamanej nuty w głosie Lucyfera.
– A chciałbyś, żebym został?
– Tylko jeśli ty chcesz.
– A gdy powiem, że chcę?
– Wtedy się bardzo ucieszę.
Postronna osoba uznałaby to za flirt. Faktycznie, przypominało to flirt, Sam zbeształ się w głowie, nie powinien tak odpowiadać. A anioł już taki był, nie wiedział, że niektóre jego wypowiedzi brzmią dwuznacznie, że jest zbyt intymny, wylewny. Nie wiedział jeszcze, co należy odpowiadać, o co pytać, a jego wypowiedzi zawsze miały oficjalny charakter. Winchester musiał do tego przywyknąć.
Sam uznał, że to właśnie on nauczy Diabła kilku sztuczek, bo pewnie Dean się na to nie zgodzi, a Cas na razie nie znajdował się w kręgu przyjaciół upadłego archanioła.
Łowca rozsiadł się w fotelu i popatrzył na Lucyfera.
– Możesz sobie usiąść, będzie ci wygodniej.
Jak mu powiedziano, tak zrobił. Zajął dużą kanapę i czekał na obrót wydarzeń. Na początku siedział spięty, plecy miał wyprostowane, a złożone dłonie spoczywały na jego kolanach, lecz, gdy ujrzał spokój Sama i ten mały, denerwujący uśmieszek wykrzywiający jego twarz, postanowił się rozluźnić i, naprawdę, czerpać z tego przyjemność.
– Zapytałbym, co chcesz oglądać, ale pewnie nawet nie wiesz – zadeklarował Sam i chwycił pilot.
– Chcę oglądać to, na co ty masz ochotę.
– Okej.

Lucyfer i młodszy Winchester byli w trakcie oglądania maratonu serialu "Przyjaciele", gdy usłyszeli podniesione, znajome głosy dobiegające z innego pomieszczenia. A raczej Sam usłyszał, ponieważ archanioł był wciągnięty w fabułę odcinka i kompletnie nie zwracał uwagi na otoczenie. Brunet wstał powoli i najciszej jak potrafił wyszedł z pokoju, chcąc sprawdzić, o co kłócą się pozostali. Oh, wiedział o co, jednak chciał poznać ich kolejne argumenty i, gdy będzie taka konieczność, zainterweniować.
Dean stał w pokoju Castiela i dyszał ciężko, co chwilę przejeżdżając dłonią po włosach.
– Cas, nie pozwolę ci tak szafować swoim życiem. Pomyślałeś, co się stanie, jeśli nie uda ci się zabić Bartłomieja?
– Istnieje możliwość, że zginę – odparł monotonnie.
– No właśnie! Mówisz to z takim spokojem, jakby twoje życie nie miało znaczenia.
– Dean, w porównaniu do setek, a nawet tysięcy istnień innych aniołów, moje życie naprawdę nie ma znaczenia.
– Ma znaczenie dla mnie, głupku! – krzyknął i z niedowierzaniem popatrzył w niebieskie oczy przyjaciela. – Dla Sama! Dlaczego tego nie rozumiesz?
– Wierzę, że ty postąpiłbyś tak samo, gdyby twój brat był w niebezpieczeństwie.
– Tylko że Sammy to mój prawdziwy brat. Nie taki, który wydałby mnie na śmierć. Owszem, bywało między nami ciężko, nadal bywa... – Gadreel, jego miał na myśli Dean. – Ale, cholera, jesteśmy też najlepszymi przyjaciółmi, troszczymy się o siebie. A twoja rodzinka najwyraźniej cię nienawidzi.
Castiel zamyślił się. Łowca oczekiwał odpowiedzi, miał nadzieję, że anioł zmieni zdanie. Nie mógł go stracić, tak jak każdego innego członka rodziny. Nie poradziłby sobie z tym.
– Dean... – Głos Sama przerwał panującą ciszę. – Dobrze wiemy, że ostateczna decyzja należy do Casa. Nie mówię, że nie jest to ryzykowne, ale Cas wie, co robi.
Starszy łowca wypuścił powietrze nosem i zacisnął mocno zęby, uwydatniając tym samym linię szczęki, po czym zamknął oczy.
– Dlaczego nikt w tym domu nie myśli zdrowo? Wy wszyscy chcecie umrzeć, jak nie Szatan to Metatron. Może jeszcze ja od razu pójdę skopać dupę Abaddona?
– Musimy się nią zająć – zauważył Sam.
– No musimy, musimy, ale, po pierwsze; mając konkretny plan, i po drugie; mając jakieś cholerne wsparcie!
– Spokojnie, Dean – Castiel prawie wyszeptał. – Poradzę sobie, proszę tylko, byście się w to nie mieszali.
– Co? – bracia powiedzieli równocześnie.
– Nie mogę dopuścić do tego, by wam się coś stało.
– Czy ty się w ogóle słyszysz? – prychnął Dean i założył ręce na piersi. – Myślisz, że pozwolimy ci iść samemu? Nie ma mowy, idziemy z tobą, będziemy czekać w Impali.
Anioł westchnął głośno.
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim znowu? – spytał zirytowany.
– Chcę, aby Lucyfer był z wami.
Sam uniósł brwi w zdziwieniu, a Dean zaśmiał się sardonicznie.
– Zwariowałeś, tak? Powiedz, że zwariowałeś.
– Z Lucyferem u boku będziecie bezpieczniejsi.
– Od kiedy Diabeł i jego towarzystwo może w czymś pomóc? – Blondyn zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu. – Jutro masz się stawić u Metatrona po łaskę, tak? Więc mamy jeszcze czas na przemyślenie innych opcji. A teraz idę stąd zanim palniesz coś jeszcze głupszego.
I z tymi słowami Dean zniknął za rogiem. Dwójka mężczyzn usłyszała jeszcze lamentowanie łowcy, lecz postanowili go nie komentować.
– Przepraszam za niego. Po prostu źle się ostatnio dzieje.
– Nie masz za co przepraszać, Sam. Twój brat się martwi, rozumiem to. – Niebieskooki uśmiechnął się.
– Porozmawiam z nim potem. Może uda mi się go przekonać.
Łowca zbierał się do wyjścia z pokoju Castiela, gdy zatrzymała go dłoń na ramieniu.
– Sam... – odezwał się cicho. – Wiem, że pomysł z Lucyferem może ci się nie spodobać, lecz zna on wiele zaklęć i jest świetnym wojownikiem, jak przystało na archanioła.
– Nie ma sprawy. To znaczy, mam nadzieję, że nie zrobi nic głupiego.
Posłał Casowi pokrzepiający uśmiech i wyszedł z sypialni zamykając za sobą drzwi.
Musiał znaleźć Deana i przemówić mu do rozumu. Chłopcy nie mogli zabronić Casowi prób ratowania jego rodziny. Rodzina to rodzina, coś najważniejszego w życiu, warto walczyć o nią za wszelką cenę i do samego końca.
Sam zmierzał właśnie do pokoju Deana, lecz postanowił zrobić jeszcze jedną rzecz. Szybko pomaszerował w stronę pokoju z telewizorem, by sprawdzić jak Lucyfer się bawi, czy może jeszcze się nie znudził.
Przekręcił klamkę i delikatnie uchylił drzwi, a jego oczom ukazał się archanioł siedzący na skraju kanapy, nachylający się w kierunku urządzenia, z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Diabeł nie zauważył jego nieobecności. I wtedy Lucyfer zaśmiał się cicho, a śmiech ten przypominał mruczenie kota. Jego oblicze przepełniała beztroska i radość i niewinność, i Sam musiał zamknąć drzwi, by oderwać od niego wzrok.
Winchester bezwiednie uśmiechnął się pod nosem. Śmiech Rogacza był tak dziwnie przyjemnym dźwiękiem, że brunet nie mógł pozbyć się go ze swojej głowy, w której odtwarzał na nowo, i znowu, i znowu. Był taki pogodny, niczym śmiech małego dziecka, nie dorosłego mężczyzny, Diabła.
Łowca otrząsnął się z amoku i powrócił na ścieżkę prowadzącą do sypialni Deana. Nie chciał się z nim wdawać w kłótnie, ale upór i uprzedzenie starszego z nich nie dawały o sobie zapomnieć, przez co jedynym sposobem na wymianem zdań była właśnie kłótnia.
Sam zapukał do drzwi i wszedł do środka, gdy usłyszał pozwolenie. Jego brat leżał na łóżku z rękami założonymi pod głową.
– Jeśli przyszedłeś tu, żeby mnie przekonywać do słuszności decyzji Casa, to przepraszam bardzo, ale nie zamierzam cię słuchać – zaznaczył na początku.
– Nie, nie przyszedłem po to. – Brunet podszedł do biurka i usiadł na jego skraju. – Szczerze powiedziawszy, mi również się to nie podoba i najchętniej przywiązałbym Casa do kaloryfera albo zamknął w naszym lochu. – Dean zaśmiał się. – Ale popatrz na to z innej perspektywy, Castiel pozbędzie się Bartłomieja, przecież oboje wiemy, że potrafi walczyć, dostanie swoją łaskę, co da nam przewagę nie tylko nad Metatronem, ale i Abaddonem.
– Więc jesteś gotowy wysłać go wprost do paszczy lwa, by mieć nad tymi sukinsynami przewagę?
– O co ci chodzi, Dean? – spytał Sam i zmrużył lekko oczy. – Wiesz, że Cas nie jest tak całkiem bezbronny i nie da się łatwo zabić. Dlaczego nie chcesz, by tam poszedł?
Starszy Winchester wydał się być niepewny swej odpowiedzi.
– Nie chcę go stracić. W naszej rodzinie umarło już za wiele osób, za niedługo zostaniemy tylko my.
– Prawie przez całe życie byliśmy tylko my – wtrącił cicho.
– A wszyscy, którzy się do nas zbliżyli albo kończyli martwi albo odchodzili. Albo to my odchodziliśmy dla ich dobra.
– Masz już dość pożegnań, co? Boisz się, że gdy Cas dostanie łaskę, wróci do Nieba? Że nas opuści?
Zapadła cisza.
No tak, to miało sens. Rodzina, przyjaciele, znajomi, Winchesterów zawsze kończyli źle. Nawet osoby, które na nich spojrzały nie były bezpieczne. Najwyraźniej nad braćmi ciążyła swego rodzaju klątwa, a Dean pragnął, by zbierała jak najmniejsze żniwo. Dlatego chciał wieść spokojne życie, z dala od Piekła i Nieba, mając nadzieję, że pech ich opuści, że będą mieli możliwość normalnego funkcjonowania w bunkrze, we trzech, jak zwyczajni ludzie.
Gdyby nie fakt, że nie byli zwyczajni, a losy świata spoczywały na ich barkach.
Wysoki łowca westchnął, teraz już pojmując obawy swego brata. I, cóż, nie miał tutaj nic do gadania, w pełni podzielając jego zdanie.

Castiel był w kropce. Oczywiście, zdążył zadeklarować Winchesterom, że zamierza zgodzić się na ofertę Metatrona, ale teraz, gdy wszystko dogłębniej przemyślał, zaczął się wahać. Miał jeszcze jeden dzień, więc czas go nie spieszył.
A Dean wcale nie pomagał. Kategorycznie zabronił mu nawiązywać jakichkolwiek kontaktów ze Skrybą, Bartłomiejem i aniołami chcącymi jego śmierci, wciąż powtarzając, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Metatron oszukał go raz, może to zrobić i drugi.
Cas zdawał sobie z tego sprawę, tak, lecz wiedział również, że mając możliwość ponownego otworzenia Nieba  poświęcając jedynie swoją osobę  musiał zaryzykować. Mógł stracić wszystko, co posiadał; łaskę, życie, ale jeśli to oznaczało powrót jego rodziny do Raju, on się nie liczył.
Z drugiej zaś strony, jeśli Metatron nie otworzy Nieba, jeśli anioły zostaną wśród ludzi skazani tylko na siebie, jeśli po raz kolejny go zdradzi, już na zawsze pozostanie tym, który współpracował z wrogiem i doprowadził do upadku niebiańskich istot. Skrybie zależało tylko na pozbyciu się konkurencji, o anioły nie troszczył się wcale.
Do tego dołączyła także obawa, czy zdoła zgładzić Bartłomieja, który nie był zwykłym żołnierzykiem. Skoro Metatron nie pofatygował się, by zabić go osobiście, musiał się czegoś obawiać. Możliwe, że serafin był naprawdę potężny lub otaczały go liczne jednostki chroniące przed niebezpieczeństwem.
Przez ostatnie dwa dni Cas nieustannie brał pod uwagę różne opcje przeprowadzenia ataku. Rozważył również stchórzenie i ucieczkę zaraz po odzyskaniu łaski, lecz szansa, że Metatron wytropiłby go była większa niż sto procent. Dean zaproponował wcześniej, że wraz z Samem pomoże, ale czarnowłosy nie mógł na to pozwolić, nie mógł ich mieszać w swoje problemy i, przede wszystkim, nie mógł ich narazić na pewną śmierć. Nie kwestionował ich zdolności, jednak dwójka łowców, zmarnowany anioł i Diabeł bez łaski byli niczym w porównaniu do zastępów Bartłomieja. A gdyby im się nie udało, Castiel musiałby się martwić nie tylko o siebie, ale też o Winchesterów, przez co nie byłby w pełni skupiony i cały plan by diabli wzięli.
Nie chciał ryzykować ich życia.
Jednak bracia tego nie rozumieli.
I właśnie dlatego Cas był tak rozdarty. Posiadał wiele opcji, lecz musiał wybrać jedyną, tę właściwą, która w skutkach przysporzy im najmniej kłopotów. Anioł wierzył w mniejsze i większe zło. Tylko, że teraz nie potrafił ich odróżnić.


~*~


Tymczasem w zupełnie innej części miasta w, z pozoru, opuszczonym budynku grupka mężczyzn dyskutowała głośno nie omieszkując w ostre, niezbyt kulturalne słowa.
Malachiasz debatował wraz ze swoim oddziałem na temat Castiela, Bartłomieja i Metatrona. Nie posiadali jednak dużej ilości informacji i większości musieli się po prostu domyślać. Na przykład, co aniołek Deana Winchestera miał wspólnego ze Skrybą.
Wśród rozumowania wszystkich skrzydlatych panowały dwa poglądy; jedni uważali, że Castiel był wspólnikiem Metatrona i razem z nim dążył do zagłady aniołów, a drudzy – i tych było zdecydowanie mniej – byli przekonani, że Cas darzy Skrybę szczerą nienawiścią. W tej drugiej grupce znajdował się właśnie Malachiasz, dlatego wiadomość, że Castiel brata się z Metatronem wstrząsnęła nim doszczętnie.
On również miał chrapkę na stanowisko Skryby, lecz nie miał wystarczającego wsparcia, by strącić go z "tronu". Natomiast znał kogoś, a raczej o tym kimś wiedział, za kim ciągnęły się sznureczki bezmyślnych aniołów. Bartłomiej.
Na całe szczęście Malachiasz sprytu posiadał za dwóch – rozumu za grosz, lecz to inna bajka – i zapuścił kreta w malutkim królestwie Bartłomieja. Dzięki temu miał dostęp do wielu nowinek, a także planów działania wroga, więc czuł się jako tako bezpieczny. Do czasu, oczywiście, zanim się dowiedział o Castielu i Metatronie działającymi u swego boku.
Jego kret, Nekael, poinformował go niecały tydzień temu, że Bartłomiej zainteresował się Castielem i jego przeszłością i że byłby bardzo uradowany, gdyby ów aniołek dołączył do rozległej watahy działającej przeciwko złemu Skrybie. Bartłomiej chciał Castiela, wiedział do czego był zdolny, i chciał również aniołów wierzących w Casa.
A skoro Bartłomiej kogoś chciał, osoba ta musiała być naprawdę ważna. I rozchwytywana, bo przecież nawet Metatron o niego zabiegał.
Malachiasz, zdając sobie sprawę, że posiadanie Castiela w swoich zastępach da mu przewagę nad pozostałymi, postanowił zorganizować na niego napad, jednak nie wszystko poszło po jego myśli.
Wiedział, jak prawie każdy, że do Castiela najłatwiej dotrzeć przez Winchesterów, dlatego nakazał czwórce swoich ludzi, aby ich wytropili – co nie było trudne, gdy posiadało się znajomości tu i ówdzie – i śledzili przez jakiś czas. Nadarzyła się wspaniała okazja, Sam Winchester wyszedł na niewinny spacerek wraz z innym łowcą, przynajmniej tak zakładał Malachiasz, lecz ten łowca znał nieprzeciętne zaklęcie, które nawet im nie było znane, i odesłał szpiegów daleko, daleko... Sammy obracał się w niepokojącym towarzystwie.
Malachiasz będzie musiał zlecić swym żołnierzom, by powęszyli co nieco, lecz wpierw priorytety, czyli Castiel.
Przez umysł Malachiasza przewinął się zastępczy plan; jeśli nie uda im się pojmać Casa, wtedy zwrócą się do nowego koleżki Winchesterów.