niedziela, 11 grudnia 2016

39. Koniec


Choćby nie wiem, jak płynnie człowiek władał językiem, zdarzają się sytuacje,
w których nijak nie może wyrazić tego, co chce powiedzieć.


Gdy Sam obudził się wcześnie rano o jedenastej, trzymając Lucyfera niczym tonący deski ratunkowej, miał pustkę w głowie. Wrażenie, że coś mu umknęło, nie odstępowało go na krok, przy czym tępy ból rozrywający skronie i wysuszony język wcale nie pomagał. Dean smacznie spał na łóżku obok, całe szczęście, bo łowca nie czuł się na siłach na jakiekolwiek przesłuchania i tłumaczenia.
Potrzebował wody. Mnóstwa świeżej, zimnej wody. Rozluźnił swój uścisk wokół sylwetki Lucyfera, który poruszył się nieznacznie na znak sprzeciwu, a następnie po cichu ruszył do zlewu, gdzie kranówą zapełnił największą szklankę i wlał sobie jej zawartość do gardła. Była ciepła, z niemałą ilością chloru, specyficznie obrzydliwa w smaku – była to najcudowniejsza rzecz, jaką Sam w życiu posmakował. Wypił jeszcze dwie takie szklanki, po czym zabrał się za szukanie tabletek przeciwbólowych. Tabletki dla pewności popił kolejną szklanką zbawiennej wody. Usiadł na krześle, na tym samym, na którym wczoraj – dzisiaj? – w nocy doszedł do dość szokujących wniosków.
Po zamknięciu oczu przypomniał sobie co nieco. A raczej wszystko. Jego przekleństwem było to, że nawet jeśli spożył nieludzką ilość alkoholu, nigdy nie urywał mu się film. Zapamiętywał wszystko ze swoich libacji, oczywiście nie od razu to do niego wracało; z każdą chwilą odkrywał coraz to nowsze wspomnienia, aż w końcu układanka układała się w całość. Czasami wolałby, aby ten stan rzeczy się zmienił. Chwilowe zamroczenie po przebudzeniu nagle się rozjaśniło.
Zamyślony przyłożył dwa palce do ust. Próbował pocałować Lucyfera, i prawie mu się to udało. Cholera, co w niego wstąpiło? Prócz szkockiej, ma się rozumieć. Chowając twarz w dłoniach, zastanawiał się nad konsekwencjami. Próbował go pocałować, ale dlaczego, jakie miał wobec archanioła plany, co chciał w ten sposób osiągnąć? Liczył, że jak to się rozwinie? Chciał, by doszło do czegoś więcej?
Sam nie myślał o sobie w tych kategoriach. W przeszłości postrzegał niektórych mężczyzn za atrakcyjnych, raz lub dwa nawiedziły go niestosowne myśli o nauczycielu, koledze ze studiów, ale uznał to za pewien „etap”, sądził, że to minie i po części faktycznie minęło, gdy związał się z Jess, a później z Ruby i Amelią. Nigdy w swoim życiu nie wdał się w taką interakcję z innym facetem.
Czy to dlatego, że w sprawę wplątany był Lucyfer? Anioł. Łaska. To ona go tak przyciągała.
Jednak Sam nie mógł zaprzeczyć, że naczynie Porannej Gwiazdy wzbudzało w nim instynkty, o których istnieniu nie miał pojęcia. Ciało Nicka naciskało pewne guziki w umyśle Sama, których nikt dawno nie naciskał, a może wcale? Może całe życie żył w błędzie?
Nick był cholernie pociągający. Był całkowitym przeciwieństwem osób, z którymi Sam się spotykał. Był wysoki, umięśniony, choć jego postura na to nie wskazywała, miał krótkie włosy, miejscami zdradzające pierwszą siwiznę, a także zarost, którego łowca ślad wciąż czuł na ustach. Starszy, przynajmniej o dziesięć lat. Nick był… spełnieniem jego nastoletnich fantazji. I miał coś, czego żadna kobieta nie posiadała.
Samowi zrobiło się ciepło. Być może nie powinien się skupiać na tych rejonach ciała Lucyfera.
Ale wtedy przypomniał sobie kolejną rzecz. „Możemy to kontynuować”. Lucyfer nie zgodził się na to, by Sam zrobił coś, czego mógłby rano żałować. Szczerze powiedziawszy, wiedząc, że jego uczucia były odwzajemniane – a przynajmniej nie nieodwzajemniane – nie żałowałby ani przez sekundę.
Nie żałowałby, ale czego, tak właściwie? Pocałowania go? Czy może pogodzenia się z żywieniem do Lucyfera niekoniecznie platonicznego uczucia? Albo jakiegokolwiek uczucia w tym przypadku. Bo czymże było to coś, co czuł Sam za każdym razem, gdy miało to związek z Lucyferem? I co Lucyfer zamierzał kontynuować? Jeśli w ogóle zamierzał... Wyraził zgodę, owszem, lecz czy w ogóle zdawał sobie sprawę na co ją wyraził?
Odetchnął głęboko i spojrzał na Lucyfera.
– Chryste! – prawie krzyknął na widok niebieskich oczu wpatrujących się w jego. – Wystraszyłeś mnie. Kiedy się obudziłeś?
– Mniej więcej godzinę temu.
Włoski na karku łowcy stanęły dęba.
– Wiesz co, prześladowanie innych jest niepokojące – powiedział Sam.
– Między prześladowaniem a obserwowaniem jest ogromna różnica. – Lucyfer uśmiechnął się lekko.
Zapadła przyjemna cisza, którą po pewnym czasie przerwało mruknięcie Deana, łudząco podobne do dźwięku kota obdzieranego ze skóry. Nadzieja na spokojną rozmowę z Lucyferem o wczorajszym incydencie prysnęła niczym bańka mydlana.
Dean usiadł na łóżku i zamrugał szybko. Popatrzył na Sama, później na Lucyfera i znów na Sama, po czym zmrużył oczy i udał się do łazienki. Sam przeczuwał zbliżającą się burzę.
– Jak mniemam, rozmyślałeś.
– Ta – przyznał Sam. – Musimy to przedyskutować.
– Zdaję sobie sprawę. Przyznaję, nie…
Lecz nie dokończył, ponieważ w tym samym momencie Dean wyszedł z łazienki, jednocześnie uniemożliwiając im swobodną rozmowę.
– Widzę, że wróciłeś.
– Twój zmysł obserwacyjny, łowco, jest zdumiewający.
Dean uśmiechnął się prześmiewczo, ale, gdyby ktoś chciał znać skromne zdanie Sama, nazwałby minę brata paskudnym grymasem zniesmaczenia.
– Wracamy do bunkra. Ale najpierw śniadanie – powiedział w końcu Dean.

~*~

Sam dziękował wszystkim bóstwom tego przeklętego świata za ukrócenie jego cierpień. Nudności spowodowane wypiciem dużej ilości alkoholu ustały, dając wrażenie narodzenia się na nowo, umożliwiając sprawne rozumowanie, które właśnie w tym momencie było wymagane.
Siedzieli w głównym pokoju bunkra, on, Dean, Lucyfer i Michał, przy dużym stole z mapą Stanów Zjednoczonych, czekając na pojawienie się Castiela. Sam miał pewne podejrzenia dotyczące stosunków między Casem i Michałem, zważywszy na to, że ich ostatnie spotkanie nie zaliczało się do przyjemnych. Cóż, rzucenie koktajlem Mołotowa ze świętym olejem i spalenie naczynia nie było przyjemne. Michał zdecydowanie chował za to urazę. „Uraza” to w tym przypadku piękny eufemizm.
Castiel zjawił się niemalże natychmiast.
Może i nie zdziwił się na widok Michała, ale z pewnością zdziwił się na widok Michała w bunkrze, w towarzystwie Lucyfera i Deana. Sam nadal nie mógł uwierzyć, że żaden z wcześniej wymienionych jeszcze go zabił lub chociaż boleśnie uszkodził, aczkolwiek mieli teraz inne rzeczy na głowie.
– Witaj, Michale – powiedział ostrożnie Cas.
– Castiel.
– Cas, siadaj, musimy coś omówić – powiedział Dean.
– O co chodzi? – spytał anioł, usadawiając się obok Deana.
– O Metatrona. Czy to prawda, że ma twoje anioły?
– Tak. Skontaktował się z nami i oczernił mnie na oczach wszystkich naszych braci i sióstr.
– Sukinkot – mruknął Dean.
– Jego interwencja była jak najbardziej pożądana. – W odpowiedzi otrzymał zdziwione spojrzenia od pozostałej czwórki. A raczej trójki, Lucyfer był zbyt zajęty oglądaniem swoich palców. – Hannah, Gadreel i ja mieliśmy nadzieję, że do tego dojdzie. Potrzebowałem kilku aniołów, którzy zapewniliby mi dostęp do Nieba. Metatron nie uwierzyłby w rehabilitację co poniektórych aniołów z ich własnej woli, dlatego potrzebowały swoistego bodźca, który Metatron nieświadomie im podsunął.
– Dobra, ale co ty masz z tym wspólnego? – zdziwił się Sam.
– Nie wątpię, że Skryba za niedługo wyda rozkaz dotyczący schwytania mnie i odeskortowania do niebiańskiego więzienia, gdzie pilnować mnie miałaby, jak podejrzewam, Hannah. Wtedy Hannah otworzyłaby kraty i razem zajęlibyśmy się poszukiwaniem anielskiej tabliczki w celu zniszczenia jej, podczas gdy Gadreel stałby na straży i informował nas o zbliżających się aniołach Metatrona. To na razie wstępny szkic, nie zdążyliśmy dopracować szczegółów.
– Plan niegłupi, ale myśleliśmy o czymś innym.
Dean skinął na Michała.
– Tabliczka, w której posiadaniu jest Skryba, zasila w niesłychane pokłady energii, to zdążyliście odkryć, jak mniemam – zaczął Michał. – Przez waszą nieudolność, Skryba jest niepokonany, więc trzeba wykraść tę tabliczkę, jednak nie możemy jej zniszczyć. Potrzebujemy jej. Lucyfer został pozbawiony łaski.
– Nie musisz się tym chwalić, wszyscy już chyba zauważyli – prychnął Lucyfer.
– Tabliczka może mu przywrócić część mocy.
– Permanentnie? – spytal Sam, a jego serce zabiło mocniej. Nie chciał, by Lucyfer na powrót zmienił się w anioła.
– Nie. – Sam odetchnął w duchu z ulgą. – Mocy wystarczy na jeden atak.
– Po co? – spytał Dean. – Po co dawać Lucyferowi moc, skoro wystarczy odebrać tabliczkę Metatronowi?
– Ponieważ z pomocą tabliczki będę w stanie usunąć ten tatuażyk z twojego przedramienia – odpowiedział Lucyfer ze znudzeniem.
Ten szczegół nie został wcześniej wspomniany.
– Co? – spytali bracia jednocześnie.
– Mogę je usunąć.
– A co z Ciemnością? – wypalił Sam nim zdążył ugryźć się w język.
Słucham? – spytał Dean. – Jaką zaś, kurwa, ciemnością? O czym ty pieprzysz?
Sam przeklął w duchu, speszony drapiąc się po potylicy.
– Siostra Taty. Jest związana ze Znamieniem – wyjaśnił krótko Lucyfer.
Dean wpatrywał się to w Lucyfera, to w Sama, z czystym niedowierzaniem wypisanym na twarzy.
– Pomijając pieprzoną siostrę Boga. Wiedziałeś o tym? – zwrócił się do Sama. Sam nieśmiało kiwnął głową. – Aha, super. Zajebiście. A nie przyszło ci na myśl, żeby, no nie wiem, mnie o tym poinformować?! Przypomnij, co mi wczoraj mówiłeś o hipokryzji? – spytał ironicznie, po czym wstał z krzesła i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu.
– Dziewczyny, pokłócicie się później – powiedział Lucyfer. – Dzięki tabliczce, będę w stanie pozbyć się Znamienia bez zbędnego zalewania świata pierwotnym złem, więc jej zniszczenie jest wykluczone. Nie zaprzeczam, potrzebujemy kreta. Wasza dwójka się tym zajmie. – Spojrzał na Castiela i Michała. Dean nie wrócił na swoje miejsce. Żołądek Sama zakleszczył się nieprzyjemnie. – Któryś z was, nie interesuje mnie który, wykradnie Skrybie tabliczkę i mi ją dostarczy, drugi w tym czasie postara się go schwytać.
– Osobiście uważam, że to mi powinien przystąpić ten zaszczyt – powiedział Michał.
– I mamy całe dzieciństwo w pigułce – Lucyfer mruknął z przekąsem.
Sam pewnie by się zaśmiał, ale był zbyt zaniepokojony swoją bezmyślnością i czym ona poskutkowała. Dean patrzył na niego z wyrzutem, i Sam naprawdę mu się nie dziwił. Cholera! Zrobił to dla jego dobra!
Lucyfer, Michał i Castiel zagłębili się w spekulacjach dotyczących ulepszania planu archaniołów. Młodszy łowca starał się uczestniczyć w dyskusji, jednak nie potrafił się skupić.

~*~

Decydujący moment nadszedł szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Sam nie zdążył nawet porozmawiać z Lucyferem na temat wydarzeń mających miejsce minionej nocy, próbując przez cały ten czas wyjaśnić Deanowi, na czym polegał problem związany ze Znamieniem – z marnym skutkiem, zważywszy na upór i typowy dla starszego Winchestera temperament – gdy dotarła do nich wiadomość od Michała. Castiel został pojmany i umieszczony w anielskim więzieniu. To ukróciło braterski spór.
Lecz nie na długo.
– Nie ma mowy, Sam, nie wyślę cię tam bez żadnego wsparcia – powiedział Dean, kładąc dłoń na biodrze. – Myślałem, że to już ustaliliśmy.
– Z tego, co kojarzę, ty wszystko ustalałeś, ja nie miałem prawa głosu.
– Kurwa, ciekawe dlaczego.
– Nie jestem dzieckiem, Dean…
– A tak się zachowujesz! – przerwał mu ostro.
Sam wziął głęboki oddech.
– Jeżeli zginiesz, staniesz się demonem.
– No to jakoś sobie z tym poradzimy, jak zawsze, nie widzę problemu. Z kolei jeżeli ty zginiesz, kto wie, co będę musiał zrobić, by przywrócić twoją dupę do żywych? Jak to się ostatnio skończyło?
– Akurat w tej kwestii zgadzam się z twoim bratem – odezwał się Lucyfer, który niezauważenie wkradł się do garażu podczas ich głośnej wymiany zdań.
– Widzisz, nawet Szatan się ze mną zgadza! A skoro tak dobrze się dogadujecie, może chociaż jego się posłuchasz.
– Nie pozwolę ci umrzeć – powiedział Sam, mierząc Deana wzrokiem.
– No martwy mi tym bardziej nie pomożesz.
Zapadła cisza, a niewygodne uczucie zawładnęło młodszym łowcą, uczucie bezradności spowodowanej tą daremną sytuacją. Chciał załatwić Metatrona sam, nie mógł dopuścić, by Dean poległ w ostatecznej walce i zmienił się w to, na co polowali od kilkunastu, ba, kilkudziesięciu lat. A jeśli to było równoznaczne z jego klęską – co z tego?
Michał zobowiązał się do sprowadzenia Skryby w umówione miejsce, gdzie bracia mieliby na nich czekać z przygotowanym inwentarzem. Jednak Sam oczywiście postanowił zrobić to po swojemu. Skierowałby Casa z tabliczką do bunkra, gdzie Lucyfer pozbyłby się Znamienia, a on i Michał usunęliby Metatrona z gry raz na zawsze.
Dlaczego Dean zawsze musiał wszystko komplikować? Jego plan był znacznie bardziej rozsądny!
– Jedziemy oboje albo nie jedziemy wcale – zadecydował Dean. – To nasza jedyna okazja na zabicie tego skurwysyna, chcesz ją zmarnować?
– Cóż, w takim wypadku jadę z wami – powiedział Lucyfer i bez pardonu wpakował się na tylne siedzenie Impali.
– A po jaką cholerę ty masz jechać? – spytał Dean wściekle.
– Bo nie ufam Michałowi.
Odpowiedź archanioła pozostawili bez komentarza i w przeciągu minuty wyjechali z bunkra.
Świetnie, teraz Sam musiał pilnować dwóch kretynów zamiast jednego.

~*~

Niezręczna cisza towarzyszyła im całą drogę aż do Phillipsburga, gdzie mieli się spotkać z Casem w umówionym miejscu, by odebrać tabliczkę. Michał również zobowiązał się tam na nich czekać. Sam nie raz próbował się odezwać, lecz im dłuższe było milczenie, tym trudniej było je przerwać, pozbyć się niewypowiedzianych słów, które zostawiały nieprzyjemny, metaliczny posmak na języku.
Chciał, żeby to był koniec. Koniec Metatrona, koniec sprzeczek z Deanem, koniec tajemnic i koniec udawania przed Lucyferem. Jak mógł być tak zaślepiony i nie zauważyć, że łącząca ich więź była tak naprawdę czymś znacznie głębszym, intymnym?
Jednak sprzyjające okoliczności nie pozwoliły mu na dłuższe rozwodzenie się nad tym tematem. Dotarli pod starą fabrykę, oświetloną żółtymi, ulicznymi lampami, sprawiającą wrażenie nawiedzonego domu, stojącą dumnie i wysoko pośród jednakowych magazynów. Wybite okna zaklejone brudną, poszarpaną taśmą policyjną, kilka ulotek, ogłoszeń, listów gończych zasłaniających ściany pokryte amatorskim graffiti, wielkie kosze na śmieci tuż przy zardzewiałej bramie głównej. Widok ten nie sprawiał dobrego pierwszego wrażenia.
Winchesterowie wraz z Lucyferem niechętnie wysiedli z czarnej Impali. Dean przejechał dłonią po masce Chevroleta, jakby nieświadomie chciał się z nią pożegnać na te kilka chwil. Wspólnie skierowali się do tylnego wejścia, skąpanego w ciemności, którym dostali się do środka obskurnie wyglądającego budynku. Sam na oślep wymacał włączniki prądu, ale nie wiedział wprawdzie na co liczył – w końcu, według telewizji, praktycznie wszystkim ostatecznym pojedynkom towarzyszyła mroczna aura, powodowana najczęściej brakiem światła w tajemniczych i podejrzanych sceneriach. Tak było i tym razem. Zatęchły smród uderzył w ich nozdrza w momencie przekroczenia progu, przez co Lucyfer zaniósł się nieprzyjemnym kaszlem, dlatego bracia natychmiast zakryli nosy i usta i ruszyli w głąb fabryki.
– Cas! – zawołał Dean, oświetlając sobie drogę latarką, by nie dobić do zepsutej maszyny lub połamanych mebli. – Cas, jesteś tu? – Odpowiedziało mu jedynie echo jego słów. – Cas, do cholery! – Bez zastanowienia wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer do anioła. – Spróbuję się do niego dodzwonić, a wy w tym czasie rozejrzyjcie się po tej norze.
Sam i Lucyfer oddalili się od Deana i rozpoczęli wędrówkę przez korytarze budynku, zaglądając co jakiś czas do pomniejszych pomieszczeń. Każdy ich krok odbijał się od ścian, a szelest czerwonej kurtki anioła dawał Samowi złudne poczucie bliskości.
– Nie wyczuwam obecności żadnego z moich braci – powiedział Lucyfer, oświetlając latarką olbrzymie schody prowadzące do swego rodzaju piwnic, prawdopodobnie elektrowni.
– Cóż, w takim razie będziemy czekać na rozwój wydarzeń.
Lucyfer skinął głową. Nieznacznie utykał na lewą nogę, i Sam był w stu procentach pewny, że gdyby nie jego obecność, Lucyfer w ogóle nie zgodziłby się na udział w tej wycieczce.
Sam myślał o wszystkich przygodach Lucyfera na Ziemi, w szczególności o tych, które pozostawiły za sobą głębokie blizny nie tylko na jego ciele, ale także i w jego psychice – wypalenie się łaski przysporzyło mu dwie paskudne szramy na plecach, nie pozwalając mu zapomnieć o jego upadku, o tym, co utracił, co w bestialski sposób zostało mu odebrane, wyrwane. Pod warstwą ubrań krył się dowód na okrucieństwo Boga względem Jego dzieci, można rzec, ulubieńców i Sam nie mógł pozbyć się wrażenia, że święty Augustyn od samego początku miał rację.
Prowidencjalizm...
Czymże był człowiek w oczach Boga? Czymże anioł? Czy Bóg przesądził losy świata podczas jego kreowania? Czy los i tej walki, która nieuchronnie z każdym dniem zbliżała się do Winchesterów, również był zapisany na kartach boskiego planu? Jaki więc był jej wynik?
– Wydajesz się strapiony.
Wzrok Sama skierował się ku postaci niegdyś uznawanej za legendarną, mityczną. Postaci, która aktualnie patrzyła na niego z wyraźnie obojętnym wyrazem twarzy, jakby stwierdzenie jego było zupełnie przypadkowe, rzucone od niechcenia. A jednak w tych niebieskich oczach, mimo że oświetlonych mdłym światłem latarki, kryła się ta swoista iskra, ta ciekawość, ten niepokój, ten strach – strach o Sama, o kruchy żywot łowcy, lecz także strach, obawy, że w sytuacji kryzysowej nie będzie w stanie uratować swojego człowieka, swojej drugiej połówki.
– W Niebie chyba nie ma zasięgu! – krzyknął Dean z odległego końca fabryki. Sam i Lucyfer wrócili ze zwiadów. – Cas nie odbiera.
– Co robimy? – spytał Sam, spychając różne czarne scenariusze do odległego kąta umysłu.
– Wezwijmy Michała.
– Obawiam się, że to nie jest dobry pomysł – powiedział Lucyfer. – Anioły wyczuwają swoją obecność, cały plan poszedłby na marne.
– Czyli co, mamy tu czekać? – oburzył się Dean, jak zawsze chętny do działania.
– Czekamy na rozwój wydarzeń – archanioł powtórzył słowa Sama.
Dean wydął usta w niezadowoleniu i głębokiej kontemplacji i usiadł na najmniej zakurzonym obrotowym stołku.

~*~

– Gdzie ona jest? – mruknął Cas pod nosem, przeszukując gabinet Metatrona po raz dziesiąty.
– Jest tutaj, nie spuściłby jej z oka – powiedział Gadreel i sprawdził wszystkie szuflady ogromnej komody, mimo że zaglądał do nich wcześniej.
– Kończy nam się czas, zaraz dojdzie do konfrontacji, a w starciu z siłą Skryby chłopcy nie mają najmniejszych szans, nawet z Michałem u boku.
Szukali. Pomieszczenie wydawało się być istną rupieciarnią, z setkami książek, ubrań, bezsensownych gadżetów i jeszcze większą ilością książek. Panujący w biurze nieporządek jedynie utrudniał znalezienie tabliczki.
Nagle drzwi otworzyły się z rozmachem i uderzyły o ścianę, wprawiając lustro w drżenie. Ich oczom ukazała się Hannah z wymierzonym w okolicy serca anielskim ostrzem, a za nią stał jakiś nowy rekrut.
– Ptaszki uciekły z klatki? – parsknął.
– Castielu, przepraszam – powiedziała Hannah, lecz zamilkła, ponieważ anioł wbił końcówkę ostrza w jej ramię. Z rany zaczęło sączyć się niebieskie światło. Hannah zacisnęła zęby.
– Nie rób jej krzywdy – powiedział Castiel, robiąc krok do przodu.
– A–a–a, ani kroku dalej, bo anielica zginie. Teraz, grzecznie wrócicie do waszych cel i zapomnimy o sprawie, okej? Super. Ruszać się!
Serce Castiela zabiło szybciej.

~*~

– Sam, do kurwy nędzy, ile jeszcze mamy czekać?
– Stary, minęło może z siedemnaście sekund.
– Nie mam zamiaru siedzieć bezczynnie! Casowi może grozić niebezpieczeństwo, mogli ich złapać, i co my zrobimy? Bez tabliczki nie zabijemy tego sukinsyna! I gdzie jest Michał?!
Nagle światło w fabryce zostało włączone, lecz nie było to normalne światło. Czerwień oblała pomieszczenie, sygnalizując włączenie świateł awaryjnych, i Winchesterowie automatycznie wyciągnęli broń zza pasków, spodziewając się rychłego ataku. Świadomie lub nie, Sam zasłonił Lucyfera własnym ciałem.
– No proszę, kogo ja widzę. – Z półmroku dobiegł ich skrzekliwy głos. – Moje dwa ulubione kmiotki. Dwóch małych żołnierzyków bawiących się w „dom”.
– Chciałeś działać? – syknął Sam w stronę Deana, nie spuszczając wzroku z miejsca, z którego dobiegał głos Metatrona.
– I ich kolega. Co ty, Dean, tak szybko zastąpiłeś swojego Dupkostiela? – Metatron w końcu wyłonił się z ciemności, robiąc dwa kroki w ich kierunku. Dean twardo trzymał swój pistolet, wycelowany w głowę Skryby. – Proszę cię. Starego kumpla chcesz kropnąć?
– Co ty tu robisz? – spytał starszy z braci.
– Mógłbym was zapytać o to samo. Planujecie jakiś zamach? Marzy wam się tabliczka? Zabawne. Co taka dwójka jak wy może z nią zrobić?
– Im się nie przyda – nowy głos dołączył do rozmowy, głos nienaturalnie niski, głos Michała – ale ja mam kilka pomysłów.
– Spodziewałem się, że prędzej czy później do nich dołączysz. Winchesterowie i archanioły… – westchnął Metatron. – Było. Nuda. Audiencji trzeba czegoś nowego. Tego nawet nie można nazwać zwrotem akcji!
Michał stanął między Winchesterami i Lucyferem a Metatronem, z dumnie uniesioną głową. Siła jego autorytetu onieśmieliłaby niejedną osobę, lecz w sprzyjających, a raczej niesprzyjających okolicznościach na nic zdał mu się jego autorytet i jego duma, którą, według Sama, mógł sobie teraz wsadzić w dupę. Teraz liczyła się anielska potęga, a to właśnie jej im brakowało. Było już za późno, Metatron trzymał ich w garści – Michał miał szanse przeżycia, ale oni? Dwaj łowcy i anioł bez łaski kontra substytut Boga. Faktycznie, zabawne.
– Skończ z tymi banalnymi frazesami, Skrybo. Zachowaj resztkę godności.
– Ty mi mówisz o godności? Ty? – Metatron roześmiał się na całe gardło. – Biedny Michaś, który dostał zadanie od Boga, aż jedno zadanie, i nie potrafił go wykonać. Gdybyś chociaż miał odwagę Mu się sprzeciwić, to co innego, oczywiście, ale nie! Ich – skinął głową na Winchesterów – braterska miłość okazała się silniejsza od waszej. Byle ludzie cię pokonali. Zaraz pęknę ze śmiechu!
– Wolna wola nie istnieje.
– I kto tu sypie pustymi frazesami. – Roześmiane oblicze Skryby w momencie spochmurniało. – Gadaj, jaki był wasz plan. Jeszcze macie czas się wycofać.
– Plan był taki, by cię zabić – wtrącił Dean. – Ale uznaliśmy, że nie zasługujesz na taką łaskę.
– Skręcę Samowi kark, jeśli się nie zamkniesz. – Anioł doskonale wiedział, że grożąc samemu Deanowi nic nie wskóra, jednak mając Sama na celowniku, zyska jego posłuszeństwo. – Od początku mnie irytowałeś, z tą swoją „prawością” i byciem „wybranym”. Za kogo ty się uważasz?
Dean przemilczał pytanie Metatrona i popatrzył na Sama z kamiennym wyrazem twarzy. Musieli grać na czas. Castiel mógł zjawić się z tabliczką w każdej chwili, przesądzając losy ich walki, musieli tylko grać na czas.

~*~

Tymczasem sytuacja w Niebie nie malowała się lepiej. Mimo armii Castiela znajdującej się wśród zwolenników Metatrona, szanse wydostania się z więzienia były przerażająco nikłe. Tylko zaufanym aniołom Metatron powierzał co ważniejsze funkcje – jak na przykład właśnie strażnikom, którzy pilnowali trzech celi z trzema buntownikami.
Castiel, Hannah i Gadreel siedzieli w milczeniu, rozważając swoje opcje. Nie posiadali wielu, a że gonił ich czas, wymyślenie sensownego planu ucieczki przychodziło każdemu z nich z trudem. Podczas gdy Hannah nerwowo przechadzała się po swojej celi, a Gadreel – wydawałoby się – zdrapywał marmurową powłokę ścian, Castiel siedział z zamkniętymi oczami i myślał. Musieli jedynie wydostać się zza krat, znaleźć tabliczkę i udać się Winchesterom na ratunek, którego potrzebowali i niewątpliwie oczekiwali.
Dean był w niebezpieczeństwie. Wysłał łowcę na spotkanie ze Skrybą, wysłał go do paszczy zasilonego w Bożą energię lwa, zarzekając się, że wypełni swoje zadanie i zjawi się z tabliczką. Obiecał. Obiecał ich chronić. Deana i Sama.

~*~

– Jaki jest zatem twój plan? – spytał Michał, robiąc krok w stronę Metatrona.
– Mój plan? Nie mam planu – powiedział, jakby była to najoczywistsza rzecz pod słońcem. – Tu nie chodzi o plan. Nie będzie żadnej wielkiej walki. Nie będzie rozlewu krwi. Będę tylko ja.
– W roli Boga? – odezwał się Lucyfer, po raz pierwszy od momentu pojawienia się Skryby.
– Ciebie nie było w scenariuszu.
– W scenariuszu nie było tego przedstawienia. W prawdziwym scenariuszu.
– Po epilogu nie było już nic! Bóg nie dokończył swojego dzieła! Nie przewidział, że znajdzie się dwójka braci i postanowi namieszać nie tylko na Ziemi, o nie, ale też w Niebie, w Piekle i nawet w Czyśćcu. Nie przewidział, że jego najukochańszy syn, jego drogi Michaś, nie będzie w stanie pozbyć się tej przeklętej dwójki z gry. Nie przewidział również, że Sam okaże się zbyt silny, albo inaczej, że Lucyfer okaże się zbyt słaby, by przezwyciężyć miłość swego naczynia do jego brata. – Zapadła chwilowa cisza. – Bóg tego nie przewidział. Udał się na odpłatny urlop i zostawił nas z tym wszystkim samych, byśmy broczyli w tym krwawym bagnie. Z radością patrzy na jego umierające dzieci, bo Bóg to pieprzony sadysta!
– I ty niby jesteś lepszy, tak? – spytał Lucyfer, występując przed Sama.
– A dlaczego by nie?
– Ile aniołów spisałeś na śmierć?
– A czy widziałeś gdzieś Jego interwencję? Widziałeś Jego oburzenie moim zachowaniem? Bóg nas zostawił, zostawił ludzi, zostawił anioły. One nie mogą być zostawione same sobie. To ich wada fabryczna. Muszą za kimś podążać.
– Dlatego Boża sekretarka to najlepsze wyjście – parsknął upadły archanioł. – Nie przeczę, Bóg popełnił kilka błędów podczas tworzenia tej planety, ale z pewnością widok ludzi, umierających w tak obrzydliwy sposób nie sprawia mu ani krzty radości. Gdyby ich nie kochał…
– Nie wygnałby swojego mniej uwielbianego syna do Klatki, bla bla. Gdyby ich kochał, nie uciekłby, spisując Ziemię i Niebo na straty. Ja mogę zapanować nad aniołami, ja, nie On! Mogę sprawić, że uwierzą w nowy porządek świata, że będą na każde moje zawołanie, nawet nie zauważą swego zniewolenia. Z czystą rozkoszą będą do mnie lgnęły. Castiel próbował, ale nie podołał.
– Myślisz, że to lepiej świadczy o tobie? – prychnął Dean.
– Oczywiście. – Metatron uśmiechnął się z dziką satysfakcją.

~*~

– Siedziałem w tej celi przez tysiące lat, myśląc jedynie o odkupieniu i odzyskaniu dobrego imienia – odezwał się w końcu Gadreel, a głos jego był niczym uderzenie młotem w kowadło w najcichszą noc. Castiel uniósł wzrok. – Myślałem wyłącznie o sobie.
– Odkupiłeś swoje winy, przyjacielu – powiedział szczerze Castiel.
– Koniec końców liczy się tylko misja – ciągnął dalej. – Ochrona tych, którzy sami nie potrafią tego zrobić. – Castiel zmarszczył brwi. Nie spodobał mu się ton wypowiedzi Gadreela, przesączony wyrzutami sumienia za czyny, którym mógł zapobiec, ale nie zapobiegł . – Ludzi. Oni są najważniejsi. Zwłaszcza teraz, gdy nastały czasy niepewne zarówno dla nas, jak i dla nich.
– Ludzie zawsze będą naszym priorytetem.
– Nasze obawy i ten kat nie mogą tego przysłonić. Już nie.
– Oczywiście, że nie – powiedziała Hannah.
– Odsuńcie się na drugą stronę celi i schylcie.
Castiel wstał i odsunął się, zaniepokojony słowami byłego strażnika Ogrodu.
– Co chcesz zrobić?
– Gdy teraz będą wypowiadać moje imię… może nie będę już dla nich tym, który wpuścił Węża. Może będę jednym z wielu…
– Gadreel… – zagroził Castiel.
– … Którzy dali Niebu drugą szansę.
Dziwny dźwięk, po którym oślepiające światło zalało pomieszczenie – to zapamiętał Castiel nim świat spowiła ciemność.

~*~

– Przykro mi to stwierdzić, ale się mylisz – warknął Dean i wymierzył w stronę Skryby. Ten jednak bez mrugnięcia okiem posłał łowcę w odległy kąt hali.
Wtem zaatakował Sam, ale skończył w ten sam sposób. Lucyfer ani drgnął.
– Sam?! – krzyknął Dean.
– Nic mi nie jest – jęknął, podnosząc się na łokciach.
Niefortunnie lądowanie na starej maszynie, w połączeniu z siłą anioła i przemierzoną odległością poskutkowało skręconą kostką, ale Sam nie miał zamiaru przejmować się swoim stanem. Bo czymże była skręcona kostka wobec śmierci któregoś z nich? Próbował wstać, lecz Metatron skutecznie mu go uziemił.
– Więc tak to chcecie rozegrać? – spytał Metatron. – Jeden archanioł i trzech łowców, niekoniecznie kompetentnych?
Anielskie ostrze wysunęło się z rękawa Michała, który nagle rozwiał się w powietrzu, jednak w następnej chwili pojawił się za plecami Metatrona, unosząc swoją broń. Tak śmiałe posunięcie nie przyniosło nic dobrego – Skryba najwidoczniej spodziewał się ataku, ponieważ w ułamku sekundy odwrócił się na pięcie i uderzył archanioła w twarz, ogłuszając go. To dało Deanowi szansę na podniesienie się do pionu. Wyciągnął coś z wewnętrznej kieszeni kurtki, lecz Sam nie zdołał się przyjrzeć. Metatron, zajęty walką z półprzytomnym Michałem, nie zauważył podchodzącego go od tyłu łowcy, skrywającego się za filarami. Sam spróbował się podnieść, co zaowocowało przeszywającym całe ciało bólem. Wydał z siebie zbolały dźwięk, którego nikt nie usłyszał. Lucyfer mamrotał enochiańskie inkantacje.
– Nie ma wolnej woli – powiedział Skryba pomiędzy uderzeniami – w tej kwestii muszę się z tobą zgodzić.
– Czemu więc to robisz? – wydyszał Michał, wypluwając krew. Zrobił nieudolny zamach, który Metatron bez trudu odparł.
– Chcę stworzyć nowy świat! – Pchnął anioła na brudną posadzkę. – Dać nadzieję nie tylko ludziom, ale i naszym braciom i siostrom. – Szybko przemierzył dzielącą ich odległość.
Wtedy Dean odwiązał zawiniątko i rzucił stary materiał na ziemię, ujawniając tym samym Pierwsze Ostrze. Sam chciał krzyknąć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Słowa Lucyfera stały się głośniejsze, Dean coraz bardziej zbliżał się do Metatrona z przeklętym Ostrzem w ręku, a Sam nie mógł zrobić nic.
Kurwa, kurwa kurwa, powtarzał w myślach.
Metatron bił i bił. Nie przestawał bić, nawet gdy Michał nie był w stanie samodzielnie unieść głowy, klęcząc nad zakrwawionym ciałem dumnego archanioła. Prawdopodobnie uznał jednak, po serii bezlitosnych ciosów, że wystarczy tej błazenady – wstał, wyprostował się i machnięciem dłoni posłał Michała na drugi koniec wielkiego pomieszczenia, tuż obok Sama. Dean znajdował się niecałe dwie stopy od Skryby, gdy ten niespodziewanie rzucił ciałem nieprzytomnego już anioła, odkrywając swoją pozycję.
– To dla mnie? – spytał Metatron z ironią. – Pierwsze Ostrze. Paskudztwo, prawda?
Dean rzucił się na Metatrona z zamiarem wbicia Ostrza w jego klatkę piersiową, lecz ten zrobił sprawny unik, więc łowca uderzył go w twarz rękojeścią starej kości, przez co anioł zrobił kilka kroków w tył i pokręcił energicznie głową.
– Łał, widzę, że ten duży nożyk i… ten idiotyczny tatuażyk dostarczyły ci trochę super mocy. No dobrze. – Metatron gestem dłoni nakazał Deanowi, by kontynuował, co Dean chętnie uczynił.
Starszy z braci bez wahania natarł na Skrybę, który z uśmiechem maniaka rzucił go na ścianę i przyparł do niej na wysokości mniej więcej dziesięciu stóp.
– Lucyfer, błagam, zrób coś – jęknął Sam, z całych sił starając się podnieść.
Gdy Dean spadł na podłogę, Metatron już przy nim był. Anioł chwycił go za gardło i ponownie przyszpilił do ściany, tym razem również go podduszając, a następnie rozluźnił swój uścisk i ciało Deana bezwładnie zsunęło się na kartonowe pudła. Metatron kopnął prawą rękę łowcy tak mocno, że aż upuścił Pierwsze Ostrze, po czym stanął na jego nadgarstku.
Na ten widok, Sam znalazł w sobie siłę. Wstał i chwiejnym, powolnym krokiem ruszył w stronę oprawcy swojego brata.
– Więc, pozbyłeś się Abaddona, a potem postanowiłeś zabić starego, dobrego mnie. Co mogło pójść źle? – Dean zawył z bólu, gdy ciężar metatronowej stopy stopniowo miażdżył jego nadgarstek. – A teraz jesteś zasilany kością jakiegoś osła, i jest po prostu świetnie, co nie? Mała rada; następnym razem spróbuj być zasilany słowem Boga.
Kopnięcie wymierzone w klatkę piersiową Deana sprawiło, że blondyn wydał z siebie żałosny skowyt.
Najdłuższą sekundę w życiu Sama później, Metatron wylądował plecami na środku pomieszczenia, robiąc kilka pęknięć w betonowej podłodze. Odruchowo spojrzał na Lucyfera, którego oczy dosłownie świeciły niebieskawym blaskiem, i zatrzymał się w pół kroku. Dysząc, Metatron podniósł się do pozycji siedzącej.
– Wiedźma? – zdziwił się Skryba. Po dokładniejszym przyjrzeniu się, zrozumienie zawitało na jego przebrzydłej twarzy. – No, no, no! Cały czas pod moim nosem! Lucyfer, we własnej osobie! – Metatron oddychał ciężko. Był już na nogach. – I to bez łaski. Co oni ci zrobili, że praktycznie nie da się jej wyczuć?
– Oni? – spytał drwiąco, zbliżając się do Skryby. W tym czasie Sam w końcu doczłapał do brata. – Oni? A może co ty mi zrobiłeś? Co zrobiłeś wszystkim aniołom?
– No masz, teraz będziesz mi wypominał. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ci na nich zależy?
– To nie jest istotne, bo to nie ja obrałem sobie za cel prowadzenie niebiańskich zastępów. – Spokój wypowiedzi archanioła wysyłał sprzeczne sygnały. – Inni upadli, bowiem upaść chcieli. To była indywidualna decyzja każdego z nich. Do niczego ich nie nakłaniałem, do niczego ich nie zmuszałem. W przeciwieństwie do ciebie. Zmusiłeś ich do takiego istnienia.
– Moralizatorska gadka od samego Szatana, ech te koleje losu… – westchnął ostentacyjnie. Lucyfer pstryknął palcami, a Metatron podskoczył nieznacznie. Nie wydarzyło się nic. – Na tyle cię stać?
Samowi nie dane było dostrzec uśmiechu Lucyfera, ponieważ skupił się na kurczącej się w agonii sylwetce Skryby.
– Może i nie mam już anielskich mocy – powiedział cicho, podchodząc do Metatrona – ale kroczę po tym świecie znacznie dłużej niż ty. I wiem o nim o wiele więcej niż byle serafin.
Grymas bólu na twarzy Metatrona powoli przerodził się w niepokojący uśmieszek. Zaczął się śmiać, a śmiech jego był paskudny, świszczący, niczym śmiech palacza z trzydziestoletnim doświadczeniem. Skryba powstał i uderzył Lucyfera w policzek, potem w drugi, a gdy archanioł zgiął się w pół, Metatron z całej siły przyłożył mu z kolana w brzuch.
– Słowo Boże, pamiętaj.
Po uderzeniu w plecy, Lucyfer prawie upadł.
– Lucyfer! – wrzasnął Sam.
Lucyfer spojrzał na Sama z czymś wyjątkowo nielucyferowatym w oczach, co sprawiło, że jego wnętrzności zapiekły boleśnie. Archanioł zebrał się w sobie i wymierzył trafny cios w szczękę Metatrona, który stracił grunt pod nogami.
– Niebo spisane jest na zagładę. Bez mojej opatrzności, nic im nie pozostaje – wydyszał Skryba. – Nie masz po co walczyć. No chyba, że w obronie swojego naczynia. Widzę tutaj wielkie przywiązanie, obustronne nawet. Luci, po tobie się tego nie spodziewałem. A gdyby tak?…
Metatron w jednej chwili pojawił się w bliskiej odległości od Sama i wskazał go kciukiem.
– Nie waż się! – warknął archanioł.
– Bo co mi zrobisz? – spytał wyzywająco, przeszywającym duszę głosem.
Metatron zmierzył Sama wzrokiem.
– Lucyfer, mną się nie przejmuj, damy sobie radę – powiedział Sam. – Ja i Dean, poradzimy sobie.
Lucyfer patrzył to na Sama, to na Metatrona, ważąc opcje. Zaciskał kurczowo dłonie, dopiero w sytuacji realnego zagrożenia życia Sama okazując prawdziwe emocje, okazując strach, niepewność, bezradność.
– Obawiam się, że jednak nie masz racji.
– Lucyfer, ratuj Niebo! – krzyknął Sam, sięgając po leżącą nieopodal broń.
– Ale ty jesteś moim niebem – przyznał sam do siebie, wpatrując się w oczy Sama.
– Ooo. Takie urocze. Aż szkoda to kończyć – powiedział Metatron.
Sam nie miał czasu zastanawiać się, co o tym wszystkim myśleć, ponieważ Metatron odesłał czarny pistolet w daleki kąt hali, a następnie zbliżył się do niego. Lucyfer zaczął odmawiać enochiańskie zaklęcie, wywołujące u Skryby bolesne spazmy. Metatron ryknął niczym zaszczuty zwierz, zniknął i pojawił się tuż przed Lucyferem. Następnie wbił anielskie ostrze w jego brzuch i znów zniknął, tym razem na stałe.
Nie!